Z wiekiem zrozumiałam, iż nigdy więcej nie chcę wyjść za mąż.
Z biegiem lat zdałam sobie sprawę, iż przez całe życie byłam idealną matką – troskliwą, czułą, bez nałogów, na którą dzieci zawsze mogły liczyć. Mam trójkę dzieci: dwóch synów i córkę, których wychowywałam z miłością i oddaniem. Młodszego, Andrzeja, urodziłam w wieku 37 lat i między nim a starszymi dziećmi jest spora różnica wieku. Zawsze byłam dla nich opoką, skałą, ale teraz, patrząc wstecz, widzę, jak mało zostawiłam sobie samej.
Moje życie upłynęło na ciężkiej pracy. Ciągle pracowałam, utrzymywałam rodzinę, ale na siebie wydawałam grosze. Wszystko szło na dzieci, na dom, na zapewnienie im wygody. Nigdzie nie jeździłam, nie odpoczywałam, nie dogadzałam sobie – choć w głębi duszy tego pragnęłam! Przed zamążpójściem byłam inna: wolna, nieobciążona, często wyjeżdżałam nad morze, w góry, tam, dokąd mnie serce prowadziło. I wtedy wyszłam za Piotra. Nie był złym człowiekiem – nie pił, nie palił, troszczył się o dom na swój sposób. Ale jego bałagan doprowadzał mnie do szału: wszędzie leżały rzeczy, chaos stał się częścią naszego życia. Gdy miałam 55 lat, dzieci dorosły i poszły swoją drogą, nagle spojrzałam na siebie i zrozumiałam: tak być nie może.
Mieszkaliśmy w przestronnym domu pod Poznaniem, ale ten dom dawno przestał być mój. Piotr znalazł kosztowne hobby – łowiectwo. Trzy rasowe psy gończe, arsenał broni, szopy pełne sprzętu – wszystko to pochłaniało jego czas i pieniądze. A ja? Ja choćby nie mogłam mieć kota – ich nie znosił. Wiele z tego, co lubiłam, budziło w nim tylko irytację. Moje marzenia, moje drobne euforii dusiły się pod jego obojętnością.
Sześć lat temu, we wrześniu, przeszłam na emeryturę, ale wciąż pracowałam – przyzwyczajenie do kontroli nie puszczało. I tak, będąc emerytką, odważyłam się. Zaproponowałam Piotrowi rozwód na warunkach: zostawiam mu nasz trzypokojowy dom, garaż, samochód, wszystkie meble, jego psy i broń, a w zamian proszę tylko o dwupokojowe mieszkanie dla siebie. Zgodził się bez sprzeczek – nasza więź była już wtedy cienka jak nitka. Dzieci wyjechały, dom opustoszał, a ja zmęczyłam się życiem dla niego, znikając w jego codzienności, nie dostając nic w zamian.
W listopadzie dwa lata temu, przeprowadziłam się do nowego mieszkania w centrum miasta. Z jedną pogniecioną torbą w ręku, w puste ściany, gdzie nie było śladu przeszłości. I wiecie co, byłam szczęśliwa – do łez, do drżenia w piersiach! Po raz pierwszy od dziesięcioleci odetchnęłam pełną piersią. Zaczęłam się powoli urządzać: wymieniłam rury, zamontowałam nowe okna, odnowiłam drzwi. Każdy gwóźdź wbity w to mieszkanie był moim małym triumfem.
Rozwiedliśmy się oficjalnie, a od tego czasu moje życie nabrało kolorów. Teraz co roku jeżdżę nad Morze Bałtyckie, słucham muzyki na żywo na koncertach, podróżuję, o czym marzyłam w młodości. Mam dwa puszyste koty – rasowe, dumne, moje wierne towarzyszki. Z dziećmi mam wspaniałe relacje: cieszą się moim szczęściem, dzwonią, odwiedzają mnie. Teraz, mając prawie 62 lata, czuję się tak lekko, tak spokojnie, iż nie boję się powiedzieć: to najszczęśliwsze lata mojego życia. Nie chcę niczego zmieniać, nie chcę tracić tej wolności.
Czy wyjść za mąż jeszcze raz? Nigdy. Zbyt wiele oddałam – lata, siły, marzenia – by związać się znowu więzami, które mogą stać się kajdanami. Niedługo skończę 62 lata i modlę się tylko o jedno: by nie zgasnąć jutro, by jeszcze długo cieszyć się tym nowym, moim światem. To moja historia – historia kobiety, która po latach wyrzeczeń odnalazła siebie. I tego szczęścia nie oddam nikomu.