Z biegiem lat zrozumiałam, iż już nigdy nie chcę wychodzić za mąż.
Z czasem uświadomiłam sobie, iż przez całe życie byłam idealną matką — troskliwą, czułą, bez nałogów, taką, na którą dzieci zawsze mogły liczyć. Mam trójkę dzieci: dwóch synów i córkę, których wychowywałam z miłością i poświęceniem. Najmłodszego syna, Stasia, urodziłam w wieku 37 lat, a różnica wieku między nim a starszymi dziećmi jest znaczna. Zawsze byłam dla nich podporą i ostoją, ale teraz, patrząc wstecz, widzę, jak mało zostawiłam sobie samej.
Całe moje życie upłynęło na ciężkiej pracy. Pracowałam bez wytchnienia, utrzymywałam rodzinę, ale na samą siebie wydawałam grosze. Wszystko szło na dzieci, na dom, na ich wygodę. Nigdzie nie wyjeżdżałam, nie odpoczywałam, nie rozpieszczałam się — a tak bardzo tego pragnęłam! Przed małżeństwem byłam zupełnie inna: wolna, lekka, często wyjeżdżałam nad morze, w góry, gdziekolwiek mnie dusza poniosła. A potem wyszłam za Krzysztofa. Nie był złym człowiekiem — nie pił, nie palił, dbał o dom na swój sposób. Ale jego bałagan doprowadzał mnie do szału: wszędzie leżały rzeczy, chaos stał się częścią naszego życia. A kiedy skończyłam 55 lat, dzieci dorosły i wyfrunęły z domu, nagle spojrzałam na siebie i zrozumiałam: dłużej tak się nie da.
Mieszkaliśmy w przestronnym domu pod Poznaniem, ale ten dom dawno przestał być mój. Krzysztof zajął się kosztownym hobby — myślistwem. Trzy rasowe psy gończe, arsenał broni, szopy pełne sprzętu — wszystko pochłaniało jego czas i pieniądze. A ja? choćby kota nie mogłam mieć — nie znosił ich. Wiele rzeczy, które lubiłam, wzbudzało w nim tylko irytację. Moje marzenia, moje małe euforii dusiły się w jego obojętności.
Sześć lat temu, we wrześniu, przeszłam na emeryturę, ale przez cały czas pracowałam — nie mogłam się pozbyć nawyku trzymania wszystkiego pod kontrolą. I kiedy stałam się emerytką, zdobyłam się na odwagę. Zaoferowałam Krzysztofowi rozwód pod jednym warunkiem: zostawiam mu nasz trzypokojowy dom, garaż, samochód, całe meble, jego psy i strzelby, a w zamian proszę jedynie o dwupokojowe mieszkanie dla siebie. Zgodził się bez sprzeciwu — w tamtym momencie nasza więź była już naderwana. Dzieci wyjechały, dom opustoszał, a ja byłam zmęczona życiem dla niego, traceniem siebie w jego życiu, nie otrzymując nic w zamian.
Dwa lata temu, w listopadzie, przeprowadziłam się do nowego mieszkania w centrum miasta. Z jedną wytartą torbą w ręku, do pustych ścian, gdzie nie było śladu przeszłości. I wiecie co? Byłam szczęśliwa — do łez, do drżenia w sercu! Po raz pierwszy od dziesięcioleci wzięłam oddech pełną piersią. Zaczęłam się powoli urządzać: wymieniłam rury, wstawiłam nowe okna, odnowiłam drzwi. Każdy gwoźdź wbity w to mieszkanie był moim małym triumfem.
Rozwiedliśmy się oficjalnie, a od tego czasu moje życie nabrało barw. Teraz co roku jeżdżę nad Morze Bałtyckie, słucham muzyki na koncertach, odbywam podróże, o których marzyłam za młodu. Mam dwa puszyste koty — rasowe, dumne, moje wierne towarzyszki. Z dziećmi mam świetne relacje: cieszą się za mnie, dzwonią, odwiedzają mnie. I teraz, mając już prawie 62 lata, czuję się tak lekko, tak spokojnie, iż nie boję się powiedzieć: to są najszczęśliwsze lata mojego życia. Nie chcę niczego zmieniać, nie chcę stracić tej wolności.
Wyjść ponownie za mąż? Nigdy. Oddałam zbyt wiele — lat, sił, marzeń — by znów związać się więzami, które mogą stać się kajdanami. Niedługo ukończę 62 lata i modlę się tylko o jedno: by jutro nie ulec, by jeszcze przez wiele lat cieszyć się tym nowym, moim światem. To moja historia — historia kobiety, która w końcu odnalazła siebie po dekadach poświęceń. I nie oddałabym tego szczęścia nikomu.