Z upływem lat zrozumiałam, iż już nigdy nie chcę wychodzić za mąż.
Zrozumiałam, iż przez całe życie byłam idealną matką — troskliwą, czułą, bez nałogów, osobą, na którą dzieci zawsze mogły liczyć. Mam troje dzieci: dwóch synów i córkę, których wychowywałam z miłością i poświęceniem. Najmłodszego, Szymona, urodziłam w wieku 37 lat, a różnica wieku między nim a starszym rodzeństwem jest ogromna. Zawsze byłam dla nich podporą, ostoją, ale teraz, patrząc wstecz, wiem, jak mało czasu poświęciłam sobie samej.
Moje życie upłynęło na pracy. Pracowałam bez wytchnienia, zajmowałam się rodziną, a na siebie wydawałam jedynie drobne grosze. Wszystko szło na dzieci, dom, tworzenie dla nich przytulnego miejsca. Nigdzie nie wyjeżdżałam, nie odpoczywałam, nie rozpieszczałam się — choć w głębi duszy tego pragnęłam! Przed zamążpójściem byłam inna: wolna, lekka, często wyjeżdżałam nad morze, w góry, gdzie tylko dusza zapragnęła. Potem wyszłam za Marcina. Nie był złym człowiekiem — nie pił, nie palił, dbał o dom jak potrafił. Ale jego nieporządek doprowadzał mnie do szału: wszędzie leżały rzeczy, chaos stał się częścią naszego życia. A w wieku 55 lat, gdy dzieci wyfrunęły z gniazda, spojrzałam na siebie i zrozumiałam: nie dam rady dłużej tak żyć.
Mieszkaliśmy w przestronnym domu pod Krakowem, ale ten dom dawno przestał być mój. Marcin miał kosztowne hobby — polowanie. Trzy rasowe psy myśliwskie, arsenał broni, szopy pełne sprzętu — wszystko to pochłaniało jego czas i pieniądze. A ja? Ja choćby nie mogłam mieć kota — on ich nie znosił. Wiele z tego, co lubiłam, wywoływało u niego tylko irytację. Moje marzenia, moje drobne euforii tonęły w jego obojętności.
Sześć lat temu, we wrześniu, przeszłam na emeryturę, ale przez cały czas pracowałam — przyzwyczajenie do kontrolowania wszystkiego nie odpuszczało. I tak, będąc już emerytką, podjęłam decyzję. Zaproponowałam Marcinowi rozwód pod warunkiem: zostawiam mu nasz trzypokojowy dom, garaż, samochód, wszystkie meble, jego psy i broń, a w zamian proszę jedynie o dwupokojowe mieszkanie dla siebie. Zgodził się bez sprzeciwów — wówczas nasza więź była już szczątkowa. Dzieci wyjechały, dom opustoszał, a ja zmęczona życiem dla niego, znikaniem w jego życiu, nie dostając nic w zamian.
W listopadzie dwa lata temu wprowadziłam się do swojego nowego mieszkania w centrum miasta. Z jedną wytartą torbą w ręku, do pustych ścian, gdzie nie było śladu przeszłości. I wiecie co, byłam szczęśliwa — do łez, do drżenia w piersi! Po raz pierwszy od dekad wzięłam głęboki oddech. Zaczęłam stopniowo urządzać się: wymieniłam rury, zamontowałam nowe okna, odnowiłam drzwi. Każdy wbity w tę przestrzeń gwóźdź był moim małym triumfem.
Oficjalnie się rozwiedliśmy, a od tego czasu moje życie nabrało barw. Teraz co roku jeżdżę nad Bałtyk, słucham koncertów na żywo, podróżuję, spełniając marzenia z młodości. Mam dwa puchate koty — rasowe, dumne, moje wierne towarzysze. Z dziećmi mam cudowne relacje: cieszą się z mojego szczęścia, dzwonią i odwiedzają mnie. I teraz, mając prawie 62 lata, czuję się lekko, spokojnie, iż nie boję się powiedzieć: to najszczęśliwsze lata mojego życia. Niczego nie chcę zmieniać, nie chcę stracić tej wolności.
Jeszcze raz za mąż? Nigdy. Oddałam zbyt wiele — lata, energię, marzenia — by znów związać się więzami, które mogą stać się łańcuchami. niedługo skończę 62 lata i modlę się o jedno: by nie zgasnąć jutro, by jeszcze długo cieszyć się tym nowym, moim światem. To moja historia — historia kobiety, która w końcu odnalazła siebie po dekadach poświęceń. I tego szczęścia nie oddam nikomu.