**26 października**
Wszystko będzie dobrze, synku…
„Krzysiu, synku, to mama” – usłyszałem przez telefon jej cichy głos.
Drażniło mnie, iż zawsze zaczynała od tych słów. Jakbym nie znał jej głosu od urodzenia. Tłumaczyłem jej setki razy, iż na ekranie wyświetla się jej imię, iż wiem, kto dzwoni.
Miała stary klawiszowy telefon. Kupiłem jej nowy, z wieloma funkcjami, ale odmówiła.
— Za stara jestem na te nowinki. Lepiej podaruj… Wandzie. Jej córka nie kupuje jej takich prezentów. Ucieszy się.
Wanda rzeczywiście się ucieszyła. gwałtownie opanowała telefon. Nie zrobiłem tego bez powodu – gdyby coś się stało mamie, Wanda natychmiast by mi zadzwoniła. Zapisałem w książce adresowej swój numer.
— Mamo, wiem, iż to ty — uśmiechnąłem się. — Wszystko w porządku?
— Synku, jestem w szpitalu.
Przeszedł mnie dreszcz.
— Co się stało? Serce? Ciśnienie? — zasypałem ją pytaniami.
— Jutro będą mnie operować. Zapalenie przepukliny. Już nie mogę wytrzymać.
— Dlaczego wcześniej nie zadzwoniłaś? Przyjadę jutro, zabiorę cię do miasta. Tu są lepsze szpitale, lepsi chirurdzy. Mamo, proszę, odrzuć tę operację! — mówiłem gorączkowo.
— Synku, nie martw się. Pamiętasz doktora Mariana? To bardzo dobry…
— Mamo, posłuchaj mnie — przerwałem. — Przyjadę rano. Do tego czasu nie zgadzaj się na operację! — krzyczałem, bo głos matki stawał się ledwo słyszalny.
— Nie martw się. Wszystko będzie dobrze, synku. Kocham cię… — W słuchawce rozległy się krótkie sygnały.
Spojrzałem na ekran. Na ciemnym tle świeciły się cyfry: 00:10.
Ostatnie słowa matki brzmiały dziwnie, jakby dochodziły z daleka. Nigdy nie dzwoniła tak późno. Coś było nie tak. Próbowałem oddzwonić — bez skutku.
Wstałem od komputera i spojrzałem przez okno. Drugi dzień padał deszcz ze śniegiem. W dobrych warunkach do wsi jechałoby się pięć godzin, ale w taką pogodę – sześć. Musiałem wyjechać teraz, żeby zdążyć przed operacją. Kto wie, o której ją zaplanowali. Droga na pewno była rozjeżdżona. Ale nie jechałem do wsi, tylko do szpitala w powiatowym mieście.
Wyłączyłem komputer i zacząłem się pakować. Wychodząc, przypomniałem sobie, iż nie wziąłem ładowarki. Wróciłem po nią. „Jeśli o czymś zapomnisz i zawrócisz, wyjrzyj w lustro” — przypomniały mi się słowa matki. Spojrzałem na swoje odbicie. Zmęczona twarz, niespokojne oczy. „Mama powiedziała, iż wszystko będzie dobrze, a nigdy mnie nie okłamała” — pomyślałem i wyszedłem.
W samochodzie zastanawiałem się, czy zadzwonić do Wandy. Była sąsiadką mamy, przyjaciółkami od lat. Ale ja pracuję nocami, a na wsi ludzie kładą się wcześnie. Dlaczego Wanda nie zadzwoniła? Przecież prosiłem ją o to. Znów poczułem niepokój o mamę. Silnik się rozgrzał, ruszyłem.
Ile razy namawiałem ją, żeby się przeprowadziła. Mieszkanie mam duże, starczy miejsca. Ale odmawiała. „Synku, ty jesteś młody, ja będę ci przeszkadzać. Tu mi dobrze. Nigdzie nie pojadę.”
Ach, mamo, mamo. Dlaczego wcześniej nie zadzwoniłaś? Zawsze bała się przeszkodzić, być komuś ciężarem.
Przypomniałem sobie naszą rozmowę. Dopiero teraz zrozumiałem, co mnie zaniepokoiło. Jej głos był dziwny, stłumiony, jakby mówiła przez jakąś przeszkodę. A ostatnie słowa ledwo zrozumiałem. I ten ton, jakby przepraszała. Pewnie myślała, iż obudziła mnie w środku nocy. Nigdy tak późno nie dzwoniła.
Przepuklina dokuczała jej od lat, bolała przy zmianie pogody. Ale odkładała operację. Raz sadzić warzywa, raz zbierać plony, raz Wanda zachorowała i nie mogła jej zostawić. Zawsze znajdowała wymówkę.
A ja? Mieszkam niedaleko, mam samochód, ale zawsze brakowało czasu, żeby ją odwiedzić. Też miałem swoje wymówki.
Pamiętałem mamę jako ciepłą i łagodną. Ale potrafiła i skrzyczeć, a czasem choćby dać w skórę, czym akurat miała pod ręką. Nie miałem pretensji, bo zasłużyłem. To rzadko się zdarzało, dlatego dobrze pamiętam.
Kiedy pierwszy raz wróciłem nad ranem, mając szesnaście lat, czekała na mnie. Spojrzała na moją rozgrzaną i rozluźnioną twarz, surowo zmierzyła mnie wzrokiem, a potem powiedziała:
— Po co się śpieszyć? A jak przyjdzie czas na ślub? Gotów jesteś? Potem będziesz wył jak wilk. Idź spać, oczy mnie bolą, jak na ciebie patrzę. — I odwróciła się.
Następnego dnia mnie ignorowała. To było gorsze niż krzyk. Później, gdy się uspokoiła, zapytałem:
— Dlaczego się tak uwzięłaś? Wszyscy tak robią. Czy ty nie chodziłaś na nocne spacery? Miłość, młodość i te sprawy.
Wtedy opowiedziała mi, jak zakochała się w siedemnastu latach. Jak całowali się nocą przy śpiewie słowików. A gdy zaszła w ciążę, jej ukochany się wystraszył i uciekł. Od hańby uratował ją mój ojciec. Powiedział, iż to on z nią chodził. Zaręczyli się. Ale krótko przed ślubem, podczas zbiorów ziemniaków, poroniła. Ojciec i tak się z nią ożenił. A ja urodziłem się dopiero osiem lat później…
Droga była mroczna, monotonna, mało samochodów. Oczy same mi się zamykały. Dwa razy o mało nie miałem wypadku. Raz ocknąłem się, jakby ktoś mnie szturchnął. Zerwałem się – jechałem pasem dla przeciwnych kierunków. Na szczęście nikogo nie było. Drugi raz omal nie wpadłem do rowu, sam nie wiem, jak zdążyłem skręcić. Włączyłem radio głośniej i wrzeszczałem razem z piosenkami, żeby nie zasnąć. Tak dojechałem.
W szpitalu, starym dwupiętrowym budynku z czerwonej cegły, paliło się kilka okien. Pracowało tam tylko trzech lekarzy: internista, chirurg i asystent. Trudne przypadki wysyłali do miasta, z drobnymi operacjami radzili sobie sami.
Zadzwoniłem do drzwi. Myślałem, iż będę długo czekać, ale otworzono mi szybko, mimo iż była dopiero szósta rano. Pielęgniarka zmierzyła mnie wzrokiem, zajOtworzyła drzwi i powiedziała: „Niech pan wejdzie, panie Krzysztofie, mama już na pana czeka”.