Jest sobie wydawnictwo „Księży Młyn”, którego stoiska zwykle wypatruję na różnych targach w poszukiwaniu książek o historii szeroko rozumianej infrastruktury. Nabyłem u nich ostatnio pracę Krzysztofa Wałaszewskiego „Tysiąc szkół na tysiąclecie”.
Mit założycielski III RP opisuje PRL jako radziecką okupację. Przywódcy zajmowali się niewoleniem nas, a my jęczeliśmy w kajdanach: zero pozytywnego dorobku.
Tysiąclatki do tego nie pasują. W wielu małych miejscowościach to był pierwszy – i przez dziesięciolecia jedyny – nowoczesny budynek użyteczności publicznej.
Tylko tam okoliczni mieszkańcy mogli zrobić kurs tańca, kiermasz staroci, przegląd kapel ludowych albo punkrockowych czy konwent science-fiction. Ba: słynna giełda Bajtka, na której powstała niejedna spółka pompująca dziś warszawski indeks giełdowy, odbywała się w szkole tego typu.
Po wejściu do Unii i serii inwestycji typu „aquapark w każdej gminie”, tysiąclatki zaczęły odchodzić na dalszy plan. Przez dekady jednak poza funkcjami edukacyjnymi, budowały też więź społeczną – towar do dziś deficytowy.
Książkę Wałaszewskiego czyta się trochę jak dobrą pracę magisterską (w istocie chyba nią jest). Widać solidny risercz, ale gdy tylko się robi ciekawie, autor pisze, iż coś „wykracza poza zakres tego opracowania”.
Mamy więc kopalnię informacji „kto, kiedy, gdzie i za ile”, ale kwestie społeczne czy estetyczne traktowane są zdawkowo. Rozdział „tysiąclatki dziś” to niecałe 3 strony na 350!
Same fakty też są jednak ciekawe. Okazuje się na przykład, iż plotka o rzekomym „prawdziwym przeznaczeniu” tysiąclatek na potrzeby wojska była legendą miejską.
Owszem, MON przedstawiło uwagi dotyczące dostosowania niektórych szkół – ale było to już po ogłoszeniu akcji. Równie dobrze można powiedzieć, iż prawdziwym celem była poprawa infrastruktury turystycznej, bo inne szkoły modyfikowano tak, żeby można było w nich urządzić kolonie albo hostel (sam nocowałem w takich szkoło-schroniskach).
Autor książki zdaje się interpretować wątpliwości na niekorzyść PRL, ale z przytoczonych przez niego faktów wynika, iż pomysłodawcą akcji był Gomułka. I chodziło mu jednak o przede wszystkim o uwolnienie uczniów od prymitywnych warunków (szkoły bez łazienek, ogrzewania, sal gimnastycznych itd).
Jasne, był też cel propagandowy (co wielokrotnie podkreśla Wałaszewski). Ale przecież tak można powiedzieć o każdym polityku – iż wszystko robi dla utrzymania władzy.
Moim zdaniem bez względu na intencje, liczy się konkret: szkoła, autostrada, ustawa. Coś, co zostanie dla następnych pokoleń.
Pomniejszając dorobek tej akcji Wałaszewski pisze, iż mimo niej „nadal było ciasno”. Tu już przypomina prawicowych publicystów, którzy dowodzili, iż Platforma nie buduje autostrad („bo Warszawa przez cały czas nie ma obwodnicy!”).
Twierdzi w podsumowaniu, iż bez tej akcji te szkoły i tak by powstały – bo poza „oficjalnym tysiącem” zbudowano tysiące innych szkół, często mylnie nazywanych tysiąclatkami, bo korzystały z tych samych projektów. No dobrze, ale bez akcji nie byłoby tych projektów, a także konkursów, konferencji, uzgodnień, ułatwień w pozyskiwaniu działek – itd.
Propaganda PRL przedstawiała tę akcję jako działanie całego społeczeńswa. Ludność stawiała się na budowie z łopatami, zakłady pracowały w niedzielę z przeznaczeniem wypłaty na Społeczny Fundusz Budowy Szkół, Polonia przysyłała dewizy.
Wałaszewski przeciwstawia tej narracji swoją: pomniejsza znaczenie „czynów społecznych” (amator na placu budowy często robi więcej szkody niż pożytku), podkreśla przymusowość tej „dobrowolności”.
Jasne, kto pamięta PRL, ten pamięta „sprawdzanie obecności na czynie społecznym”. Sam się buntowałem jako uczeń, gdy mnie „wyznaczano na ochotnika” i wykłócałem się z nauczycielami o absurd tych sformułowań.
Dziś widzę to inaczej. Już starożytni Grecy wiedzieli, iż ustrój republikański wymaga aktywności obywatelskiej. Demokracja zginie, jeżeli obywatele będą ją traktować jak sklep („płacę podatki, więc wymagam”).
W PRL społeczeństwo obywatelskie było fikcją, ale w III RP też nią jest. Tzw. „trzeci sektor” polega przecież głównie na zagospodarowywaniu rządowych pieniędzy na „organizacje pozarządowe” (w najlepszym wypadku: unijnych lub norweskich, a więc tak czy siak rządowych).
Czy to lepsze od PRL-owskich „czynów społecznych”? Czy nie przykładamy podwójnych kryteriów: gdy coś dobrego zrobiono w PRL, to „dla propagandy”, a gdy w III RP, to „dla obywateli”?
Ciekawe pytania. Niestety, wykraczają poza zakres…