*Wtorek, 15 maja*
Żyli razem 41 lat i w końcu się rozwiedli… Zapytałem: dlaczego?
Czasem wydaje się, iż jeżeli dwie osoby spędzą razem całe życie, to już na zawsze pozostaną nierozłączne. Że tyle wspólnych wspomnień, tyle przeżytych chwil sprawia, iż nic ich nie rozdzieli. Ale życie potrafi zaskoczyć. Moja rodzina to smutne potwierdzenie tej prawdy.
Babcia Halina i dziadek Kazimierz byli małżeństwem przez 41 lat. Cztery dekady ramię w ramię. Wychowali trójkę dzieci, doczekali się wnuków – czworga z czasem. Dla nas, ich rodziny, byli przykładem trwałości, miłości i wzajemnego wsparcia. Zawsze wierzyliśmy, iż ich związek to coś niezniszczalnego.
Aż pewnego dnia, podczas uroczystej kolacji z okazji ich rocznicy ślubu, gdy cała rodzina zebrała się w krakowskim mieszkaniu babci, ta nagle wstała i spokojnie oznajmiła:
— Z dziadkiem postanowiliśmy się rozwieść.
Najpierw myśleliśmy, iż to kiepski żart. Ktoś się nerwowo zaśmiał, ktoś inny skinął głową, jakby to był sarkazm. Ale dziadek tylko przytaknął: tak, dokumenty już są w sądzie. W pokoju zapanowała cisza – gęsta, nieprzyjemna, jakby powietrze stało się cięższe.
Ja, jako najstarszy wnuk, zawsze byłem im szczególnie bliski. To od nich nauczyłem się, czym jest szacunek, wspólne euforii i trwanie przy sobie w trudnych chwilach. Ich słowa uderzyły mnie jak grom z jasnego nieba.
Jak to możliwe? Co musiało się stać, by po 41 latach nagle zdecydowali się rozstać?
Przez kilka dni nie mogłem znaleźć sobie miejsca. W głowie kotłowały się pytania. W końcu postanowiłem zapytać wprost. Usiedliśmy we trójkę w kuchni, a ja rzuciłem tylko: „Dlaczego?”. Ich odpowiedź zaskoczyła mnie najbardziej.
— Jesteśmy zbyt różni — powiedziała babcia. — Zrozumieliśmy to za późno. Żyliśmy razem, bo trzeba było wychować dzieci, zbudować dom, przetrwać. Ale teraz to już przeszłość. Zostaliśmy tylko my we dwoje. I okazało się, że… to za mało.
— Drażni mnie już wszystko — dodał dziadek. — choćby to, jak oddycha, jak patrzy. Ciągle czuję się winny, iż po prostu istnieję.
— A ja nie znoszę jego roztargnienia, lenistwa, tego, iż nigdy nic nie kończy — westchnęła babcia. — Nie mogę już znieść, jak chodzi w kapciach po mieszkaniu, mlaska przy obiedzie, zapomina zgasić światło.
Nie mówili tego ze złością, ale ze zmęczeniem. I – co dziwne – z ulgą.
Próbowali, naprawdę. Chodzili do psychologa w Poznaniu. Mieszkali osobno – po parę miesięcy u dzieci, by sprawdzić, czy za sobą tęsknią. Organizowali wieczory tylko dla siebie, wspominali młodość w Gdańsku. Nic nie pomogło. Po prostu się wypalili.
— Nie chcemy już udawać — szepnął dziadek. — Żyliśmy uczciwie. I tak chcemy skończyć. Każde na swoim.
Rodzina oczywiście protestowała. Rozwód w ich wieku? Co powiedzą sąsiedzi w Warszawie? Ale z czasem każdy z nas zrozumiał: każdy ma prawo do szczęścia. choćby po sześćdziesiątce. choćby z czterdziestoletnim stażem małżeńskim.
Rozstali się spokojnie. Babcia została w mieszkaniu, dziadek zamieszkał u syna w Zakopanem. Dzwonią do siebie, spotykają się na święta. Ale żyją tak, jak chcą.
Często o tym myślę. Jak kruche są rzeczy, które wydają się wieczne. Jak można po latach zrozumieć, iż obok nas wciąż stoi obca osoba. I jak ważne jest, by nie zdradzać siebie dla przyzwyczajenia, strachu czy opinii innych.
Nadal ich kocham. A może choćby bardziej szanuję. Za ich szczerość. Za to, iż mieli odwagę być sobą.
*Dziś zrozumiałem: trwanie za wszelką cenę to nie siła, a strach.*