Pod pozorem troski szukał we mnie wad — aż złożyłam pozew o rozwód.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Dzisiaj wreszcie zrozumiałam, iż problem nigdy nie leżał po mojej stronie. Przez dwa lata myślałam, iż jestem jakaś nie taka — niezdarna, niefeminina, nieporadna. A on? Tłumaczył, iż tylko się troszczy, iż chce, żebym była lepsza. Ale teraz widzę to wyraźnie: to on codziennie przeszukiwał mnie jak pod lupą, szukając kolejnych błędów. I robił to pod płaszczykiem „troski”.

Twierdził, iż mówi mi te rzeczy dla mojego dobra. „Jeśli nie ja, to ktoś inny ci to w końcu powie, ale wtedy będzie ci jeszcze bardziej przykro” — powtarzał. Jak wygodna perspektywa, prawda? Jego słowa miały brzmieć jak pomoc, ale czułam się przez nie coraz mniejsza.

Pierwsza „rada” dotyczyła mojego chodu — miałam się poruszać niezgrabnie, a moja postawa pozostawiała wiele do życzenia. Powiedział to niby żartem, z uśmiechem. Ale ja, wrażliwa, potraktowałam to jak wyrok. Zapisałam się na basen, potem na kurs tańca towarzyskiego. Chciałam być bardziej gracyjna. Myślałam, iż to ważne.

Minęły miesiące, ja zmieniłam się na lepsze, choćby koledzy z pracy mówili, iż wyglądam promiennie. A on? Tylko skinął głową. „No, dobrze. Kontynuuj.” Zero uznania, zero ciepła, jakby to było coś oczywistego.

Potem znalazł nowy „problem” — mój głos. „Zbyt piskliwy”, „drażniący”, „jak u nauczycielki w podstawówce”. Znowu niby żartem, z lekkim uśmieszkiem. A mnie bolało. Zaczęłam unikać rozmów telefonicznych, mówić ciszej. Zapisałam się choćby na lekcje śpiewu, żeby „poprawić” głos. Nauczycielka tylko wzruszyła ramionami: „Dziewczyno, masz całkiem normalny głos. Kto ci taką głupotę powiedział?” Ale ja już uwierzyłam, iż ze mną coś jest nie tak. Wierzyłam w każde jego słowo.

Potem poszło już z górki: policzki „za pulchne”, makijaż „tandetny”, choć prawie go nie nosiłam. Narzekał na wszystko: jak gotuję, jak składam pranie, jak się śmieję… Wszystko w tej kobiecie, którą rzekomo „kochał”, było dla niego powodem do krytyki. Gdy spytałam wprost, czy po prostu nie chce odejść, […].

Ale wiecie co? choćby moi wrogowie nie powiedzieliby o mnie tyle złego, co ten człowiek, który nazywał się moim mężem. A kiedy pewnego dnia odparłam, iż sam przytył i może powinien spojrzeć na siebie, zamilkł, skamieniał, po czym syknął: „Tego się po tobie nie spodziewałem”.

Wtedy dotarło do mnie: on chce tylko ofiary, posłusznej i wiecznie wdzięcznej, iż w ogóle ktoś ją „pokochał” z jej „wadami”. Ale ja nie jestem ofiarą. Nie chcę się już poprawiać, przepraszać, naginać do jego standardów. Chcę po prostu żyć. Oddychać.

Złożyłam pozew o rozwód. On przez cały czas chodzi naburmuszony, milczy. Ale to już nie ma znaczenia. Najważniejsze, iż znów czuję, iż mogę być sobą. I to mi wystarczy.

Idź do oryginalnego materiału