Żona siedziała w milczeniu, a ja ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie starą, jeszcze z czasów Peerelu, tragiczną, kompletnie niepojętą historię, która po Warszawie krążyła przez wiele lat i na polskiej kinematografii odcisnęła się do dzisiaj niezapomnianym mrocznym cieniem... Była kiedyś taka debiutująca, fenomenalna, piękna jak sen aktorka, Teresa Tuszyńska. Kiedy trafiła na kinowe ekrany, była nastolatką. Zamiast do ogólniaka chodziła na słynne, suto zakrapiane warszawskie imprezy, przez ówczesny świat artystyczny organizowane przecież nie przez dzieci - dla dzieci! Najpierw trafiła na czerwony wybieg dla modelek, zaraz potem zrobiła oszałamiającą karierę w filmie, gdzie zagrała główne kobiece, pamiętne dla sztuki całego światowego kina role... w końcu się rozpiła - i zgasła jak świeczka.
- A ojciec X. co na to? - spytaliśmy jednym głosem z żoną.
- Ja byłam samotną matką. Jego ojciec nie wykazał żadnego zainteresowania naszym dzieckiem.
- No to co na to pani rodzina? Ciotki? Wujkowie? Dziadkowie?
- Mieszkaliśmy na drugim krańcu Polski, a na telefon przecież nie da się niczego ratować. Oni mieli własne, prawdopodobnie też niełatwe życie, my - swoje.
Któregoś zimowego weekendu siedziałam jak zwykle sama w domu, kiedy do drzwi wejściowych ktoś zapukał. To była Ela N., moja stara psiapsiółka jeszcze z czasów, kiedy obie mieszkałyśmy w tym samym bloku w P. i obie miałyśmy małe, wtedy sześcioletnie dzieci: ona córkę, a ja synka.