Lubię czasem po seansie filmu spróbować znaleźć słowo klucz, które idealnie podsumowałoby obejrzaną przed chwilą produkcję. Musi to być coś, co stanowi najważniejszy punkt potrzebny do odczytania lub zrozumienia danego dzieła. W przypadku belgijskiego kandydata do Oscara słowem klucz byłaby „subtelność”. Milczenie Julie w reżyserii Leonarda Van Dijla stawia sobie bowiem za cel opowiedzieć bardzo dużo, pozornie pokazując tak niewiele.
Bardzo często filmy opowiadające o przemocy wpadają w pułapkę typowych portali newsowych, żerujących na tego typu historiach. Mamy zatem gwałtowne, skrajnie dramatyczne emocje, duże uproszczenia oraz tu i ówdzie bardzo „mocne” obrazy przemocy. Powstaje portret przesadnie jaskrawy, sztuczny. Milczenie Julie jest manifestem, stojącym w kontrze do takiego stanu rzeczy. Leonardo Van Dijl serwuje nam historię realistyczną, gdzie na powierzchni nic się nie dzieje, ale pod skórą wszystko wrze.
W filmie zostajemy wrzuceni w historię Julie (Tessa Van den Broeck), młodej tenisistki. Jej kariera sportowa już za moment może nabrać zasłużonego rozpędu, ale niestety, komplikacje czekają tuż za rogiem. Trener Julie zostaje zawieszony w swoich obowiązkach, co nie bez powodu zbiega się z samobójstwem jednej z uczestniczek klubu tenisowego. Mamy więc jasno postawiony dylemat bohaterki: zabrać głos w tej sprawie i zaryzykować utratę trenera, z którym tak długo pracowała, w tak ważnym dla jej kariery momencie? Czy może milczeć i nie angażować się w śledztwo przeciwko byłemu mentorowi?
O ile fabuła wydaje się dosyć prosta i jednotorowa, o tyle podejście do jej egzekucji jest tutaj kluczem – pojawia się wspomniana już subtelność. Objawia się ona głównie poprzez dawkowanie informacji i operowanie ciszą. Najważniejsze jest to, co nie jest nam pokazane wprost. Momentalnie w trakcie seansu miałem skojarzenia z Asystentką (2019) w reżyserii Kitty Green. Tam też przecież operowanie niepokazywaniem przemocy było kluczem. Reżyserka całość akcji pokazała z perspektywy asystentki producenta filmowego, który dopuszcza się stanowczych nadużyć. Co więcej, tytułowa asystentka nie jest choćby osobą, do której te nadużycia są kierowane – jest ona stroną trzecią. Dlatego nie widzimy czynów jej szefa, co najwyżej słyszymy pewne rzeczy, ale poza tym nic więcej, tylko zabójcza cisza otaczająca bohaterkę w malutkim biurze.
Jeśli spojrzymy pod tym kątem na Asystentkę, to Milczenie Julie wydaje się jej naturalnym rewersem. Zwłaszcza iż ilość wykorzystywanych środków filmowych w obu produkcjach jest niewielka. Zarówno Kitty Green, jak i Leonardo Van Dijl subtelność opowieści postanawiają dopełnić skromnością formalną. Milczenie Julie to film do bólu wręcz statyczny. Praktycznie cała produkcja opiera się na nieruchomej kamerze postawionej na statywie.
O ile jestem fanem tego rozwiązania w scenach, kiedy bohaterka wychodzi poza przestrzeń kadru (np. podczas rozmów telefonicznych), niejako sygnalizując nam obecny w niej konflikt związany z tym, czy pozwolić pewnym informacjom ujrzeć światło dzienne, czy nie, o tyle w pozostałych scenach nie działa to tak dobrze jak w filmie Kitty Green. Asystentka dzięki takim zdjęciom miała w sobie jakąś naturalną duszność przestrzeni małego biura, dzięki czemu czuliśmy, jak bohaterka coraz bardziej odczuwa ciężar horroru, który dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Mimo oszczędności i skromności wciąż nie wytracamy warstwy emocjonalnej i chcemy śledzić tę historię dalej. Milczenie Julie w pewnym momencie traci to wszystko, tworząc przez swą statyczność i powściągliwość emocjonalną obraz apatyczny, zbyt zdystansowany.
Uderza to tym bardziej, jeżeli zestawimy ze sobą pierwszą i drugą połowę filmu. Pierwsza połowa angażuje widza w historię i w spojrzenie bohaterki. Na pozór prosty dylemat zaczyna się komplikować. Bardzo gwałtownie dzięki scenom treningu, fizjoterapii i – przede wszystkim – wątkowi szkolnemu widzimy, ile poświęceń i nierównych bitew Julie musi przebrnąć, żeby móc rozwijać swoją karierę sportową. Od połowy jednak film poprzez swoją formę i aż tak silne zdystansowanie emocjonalne robi się coraz bardziej chłodny i do bólu wysublimowany – a przez to alienuje odbiorców. To wtedy również zaczyna mieć spore problemy z tempem, przez co z interesującej produkcji Milczenie Julie stopniowo staje się mało ciekawym filmem – wciąż całkiem nieźle opowiedzianym i zrealizowanym, ale takim, który gwałtownie zniknie w morzu podobnych produkcji.
Debiut Leonarda Van Dijla uważam za interesującą produkcję, głównie ze względu na jej koncept. Od pewnego momentu jednak reżyser nie jest w stanie poradzić sobie z rygorem formalnym, jaki sobie sam narzucił, przez co siła filmu stopniowo się rozmywa. Nie zmienia to jednak faktu, iż zapowiada się na niebanalnego twórcę, dlatego jestem bardzo ciekaw jego kolejnych projektów.
Korekta: Oliwia Kramek