Przyglądałam się wyjętym z piekarnika kotletom, które lekko się przypaliły na brzegach, i nie mogłam uwierzyć własnym uszom.
— Twój termin ważności minął. Żądam rozwodu — oznajmił mąż, odsuwając talerz. Brzmiało to tak zwyczajnie, jakby ogłaszał kolejny wzrost cen paliwa. Zamarłam z drewnianą łopatką w ręku. Kaktus na parapecie żałośnie sterczał jedną skrzywioną igłą, jakby potwierdzał: “To już koniec twoich zasobów”. Mam czterdzieści siedem lat, z Michałem jesteśmy razem od dwudziestu lat. Nasz syn, Antek, od dawna studiuje w innym mieście, kredyt hipoteczny na nasze dwupokojowe mieszkanie jest prawie spłacony. I tak, jednym ciosem: “twój termin ważności minął”.
Czułam się, jakbym patrzyła na czarno-biały kadr z PRL-owskiego programu telewizyjnego “Dziennik”. Ze zmarszczonym czołem patrzyłam na przypalone kotlety, zastanawiając się, czy można odciąć zwęgloną część, czy już za późno? Dziwne, jak mózg przywiązuje się do drobiazgów, kiedy dzieje się coś naprawdę przerażającego.
Rutyna, która podkopuje relacje
Od samej wiosny w naszym domu panowała atmosfera napiętego milczenia. Michał wracał późno z pracy, a weekendy spędzał nad raportami, które zrzucił mu nowy szef. Ja zaś całkowicie zanurzyłam się w życiu biurowym: sporządzałam bilanse księgowe, sortowałam sterty dokumentów, wieczorami leżąc na kanapie, głaskałam naszą kotkę Muszkę. Rzadko rozmawialiśmy. Max to: “Kup mleko”, “Doładuj kartę”, “Kto dziś zmywa naczynia?” Między nami wyrosło wysokie ogrodzenie z ciągnącego się zmęczenia.
Anton, nasz 19-letni syn, studiuje w innym mieście, mieszka w akademiku, widuje nas rzadko. Czasem dzwoni, prosząc o przelew pieniędzy. Latem przyjechał na wakacje: planowaliśmy zorganizować grilla na działce, ale się nie udało — albo pogoda była zła, albo Michał “zbyt zmęczony”. Już wtedy czułam: staliśmy się bardziej jak sąsiedzi niż małżonkowie.
I oto wczoraj usłyszałam ostateczny werdykt: “Twój termin ważności minął”.
Katalizator i narastający konflikt
W rzeczywistości grunt pod rozwód dojrzewał od dawna. Kilka tygodni temu zatkał się zlew w kuchni, wezwałam hydraulika z administracji, a wtedy Michał powiedział: “To męska sprawa, nie wtrącaj się”. Po co to powiedział? Sam wieczorami nigdy się tym nie zajmował. Ale mnie skrytykował — niby dlaczego nie mogłam poczekać? Jakby zależało mu na uznaniu mnie za bezradną.
Potem zdarzył się dziwny epizod: sąsiadka z klatki, ciocia Gienia, zapytała nas z życzliwością na klatce schodowej: “Michał, Nadzia, macie niedługo rocznicę? Zaprosicie nas?” Spojrzeliśmy na siebie — rocznica minęła miesiąc temu. Oboje zapomnieliśmy. Sąsiadka spojrzała z współczuciem, jakby już zrozumiała, iż mamy problemy.
Ale mimo to nie spodziewałam się takiej bezpośredniości:
— Rozwód? Naprawdę?
— Naprawdę — powiedział mąż, nie patrząc w oczy. — Jestem zmęczony. To wszystko trwa już za długo.
Próba zrozumienia i dostosowania się
Noc spędziłam na naszej starej kanapie w pokoju, gdzie zwykle oglądałam seriale. Muszka, wyczuwając mój stan, cicho mruczała przy moich stopach. Michała prawie nie słyszałam — zamknął się w sypialni. Rano, niemal automatycznie, nastawiłam kawę do zaparzenia i patrząc na przekrzywioną doniczkę z kaktusem, pomyślałam: “No cóż, jemu też nie jest łatwo. Stoi w kącie, od dawna nie kwitnie. Kiedyś zakwitł, i to tylko raz”.
Chciałam spróbować porozmawiać z mężem szczerze, ale brakowało mi sił. Pojechałam do pracy, starając się trzymać. W biurze stosy dokumentów, szare teczki, rozkojarzeni koledzy grający w “wisielca” na firmowych komputerach… A ja nie mogłam się skupić. W głowie kołatała się myśl: “Czy jestem przeterminowaną konserwą?”
Synowi zadzwoniłam dopiero pod wieczór:
— Antoś, mamy tu… tata zdecydował się na rozwód.
Zamilkł przez chwilę, po czym odpowiedział:
— Mamo, już dawno czułem, iż między wami coś nie gra. jeżeli będzie naprawdę źle… jestem po twojej stronie — jego głos był cichy, jakby przepraszał. — Tylko się nie daj upokorzyć, dobrze?
Słyszałam, iż się martwi. Z jednej strony dorósł, z drugiej — ma przecież tylko jednych rodziców, a wszystko w ich związku się wali.
Interwencja teściowej
Teściowa zadzwoniła do mnie następnego dnia. Zwykle pytała, jak tam gołębie na balkonie, ale tym razem zaczęła od razu:
— Słyszałam, macie rozwód? Michał mi nie skończył opowiadać. Jak to tak, w takim wieku rodzinę zostawiać?!
Nie wiedząc, co powiedzieć, wymamrotałam:
— No, to nie ja jestem inicjatorką.
— Czyli nie dopilnowałaś, nie dołożyłaś starań. To już nie dzieci jesteście, Nadźka. Mój Michałek zaraz czterdziestkę skończy! Trzeba było jego spokój pielęgnować, a ty tylko praca i raporty…
Wtedy prawie wybuchłam: więc we wszystkich problemach to ja, “niewystarczająco kobieca”, jestem winna. Ale się powstrzymałam: co da kłótnia z nią? Teściowa mieszka teraz na wsi, spędza dni na grządkach ze swoją młodszą siostrą i wnukami siostrzenicy. Nasze relacje widzi tylko przez rzadkie telefony. Ale zawsze jest pewna, iż to synowa jest winna.
Rozmowa przy kuchennym stole
W sobotę w końcu porozmawialiśmy z Michałem “po dorosłemu”. Wyszedł z łazienki, nie ogolony i ponury, i usiadł naprzeciw mnie w kuchni. Na ścianie wisiał stary zegar z kukułką, odziedziczony po babci — kukułka zatrzymała się dawno temu i tak milczy piąty rok. Symbolicznie, jakby czas w naszej rodzinie też się zatrzymał.
— Nie zmienię zdania — powiedział cicho mąż, odsuwając filiżankę z herbatą. — Jestem zmęczony, Nadzia. Nie ma już mowy o uczuciach. To mieszkanie nie jest warte, żeby nas trzymać razem. Możesz tu dalej mieszkać. Nie wymagam pilnej sprzedaży. Ale chciałbym połowę wartości. Sam pewnie wynajmę jakieś mieszkanie, a potem zobaczę.
Gapiłam się na obdrapany stół, na wyblakłą ceratę w kratkę i słuchałam tego niemal biznesowego monologu. Jakby dwóch partnerów omawiało raport finansowy. Ale przecież za nami dwadzieścia lat. Poczułam gorycz do łez, chociaż wstyd mi było płakać przed nim.
— Rozumiem — odpowiedziałam, starając się nie tracić głosu. — Dobrze, rozwód — to rozwód.
Jeszcze chwilę milczeliśmy. Czułam, jak wewnątrz pojawia się dziwne uczucie ulgi, jakby ktoś zdjął mi ciężki plecak. Tak, strach pozostać samą na finiszu czterdziestki, ale jeszcze straszniej żyć w stanie “nikomu nikt nie jest potrzebny”.
W rodzinnym domu
Następnego dnia pojechałam do mamy. Mieszka w starej wielkiej płycie, z trzeszczącą windą, zawsze obawiam się nią jeździć. Mama otworzyła drzwi, widząc mnie z załzawionymi oczami. Od razu mnie objęła, zaprowadziła do kuchni. Wszystko jak zawsze: ciemna szafka z wysłużonymi garnkami, stos emaliowanych misek, babciny kuchenny stołek.
— Może się pogodzicie? — zaczęła mama, nalewając herbatę do kolorowego kubka z lat dziewięćdziesiątych. — Z twoim ojcem też się prawie rozstaliśmy. Ale nic, ludzie starej daty, poradziliśmy sobie.
— A z Michałem… — Chciałam powiedzieć coś mądrego, ale nagle zrozumiałam, iż nie mam słów.
Za oknem widać było odpadające ściany klatki schodowej, pod nimi rósł krzew bzu, który pamiętałam z dzieciństwa. Zimą zawsze wyglądał żałośnie, sterczał gołymi gałęziami, ale każdej wiosny ożywał bujnymi liśćmi. “Może wszystko można ożywić” — przemknęło mi przez głowę. Ale już nie byłam pewna, czy chcę ożywiać to, co umarło między mną a mężem.
Kaktus i jego pąk
Wróciłam do naszego prawie pustego mieszkania — Michał już spakował kilka rzeczy i przeniósł się do kolegi. Pewnie szukał mieszkania bliżej pracy. Przeszłam się po pokojach, zatrzymałam przy parapecie: mój nieszczęsny kaktus stał lekko pochylony w stronę okna. I nagle zauważyłam maleńki pączek na jednym z łodyg. Biały, ledwie widoczny. Zamrugałam: “Oszołomiona? Przecież nie kwitł od pięciu lat…”.
Uczucie na sercu było mieszane: i smutek, i słaba, subtelna radość. Jakby natura chciała pokazać mi, iż choćby zapomniany, ponury kaktus może przynieść niespodziankę, gdy nadejdzie odpowiedni moment.
Włączyłam radio — właśnie była audycja, w której omawiano wzrost cen usług komunalnych i kursy walut. Śmieszne, iż to wszystko mnie martwi znacznie mniej niż ten mały pączek. Być może to właśnie takie drobiazgi trzymają nas na powierzchni.
Rozmowa z synem i nowe plany
Następnego dnia zadzwonił Antek:
— Mamo, tata pisał, iż się wyprowadził. Wszystko w porządku?
— Tak — odpowiadam. — A adekwatnie nie, ale sama jeszcze nie rozumiem, jak dalej żyć. Będę musiała coś postanowić z mieszkaniem, pracą…
— O sesję się nie martw, nie obleję jej, obiecuję. I jeżeli coś, mogę wrócić na wakacje, pomóc ci z przeprowadzką, jeżeli trzeba będzie.
— Dzięki, synu — aż zrobiło mi się cieplej na duszy. — Tylko nie opuszczaj sesji.
Słysząc jego spokojny, troskliwy ton, zrozumiałam: nie jest tak źle. Mam dorosłego syna, który jest gotów pomóc. Mam też mamę, chociaż nie zgadzamy się w opiniach. I w końcu, mam siebie — osobę, która potrafi zacząć od nowa.
Ostrozny optymizm
Minęły dwa tygodnie. Wzięłam niezaplanowany urlop, żeby zająć się dokumentami, podzielić majątek, a przede wszystkim uporządkować myśli. Kotka Muszka obserwowała ze zdziwieniem, jak myję okna i przesadzam kaktusa w nową doniczkę. Tak, postanowiłam go przesadzić, skoro zakwitł. Drobnostka, a cieszy.
Rano, gdy wstałam sprawdzić pocztę, nagle poczułam dziwny przypływ energii. Przypomniałam sobie, iż kiedyś marzyłam nauczyć się prowadzić samochód. Może teraz jest na to czas? I zapisać się na jogę. I domek mamy na działce przerobić, może pomalować tam stary zapadający się budynek.
Wchodzę do kuchni, piję gorzką kawę, patrzę na rozkwitły kwiat kaktusa — biały z cienkimi żyłkami, jakby dziecięca ozdoba na starej choince. Ledwo powstrzymuję uśmiech. Nigdy nie sądziłam, iż jeden mały szczegół może wlać tyle nadziei.
Wciąż będzie ciężko: rozwód, notariusz, podział mieszkania, spojrzenie teściowej z “przymrużeniem oka”, wyjaśnienia rodzinie. Ale już nie wydaje mi się, iż jestem “przeterminowanym towarem”. Jestem po prostu osobą, która wyszła z długiej zimy na nową wiosnę.
Kilka dni temu sąsiadka ciocia Gienia złapała mnie przy windzie i powiedziała, jakby nigdy nic:
— Nadzia, dokąd idziesz tak wcześnie?
— Zarejestrowałam się na kursy jazdy — uśmiechnęłam się.
— To dobrze — powiedziała, a jej oczy stały się radosne — najważniejsze, nie bój się siebie.
I tak idę przez podwórko w stronę przystanku autobusowego, w myślach wypisując listę rzeczy do zrobienia. Nad głową szare niebo, pada deszcz, ale wewnątrz śpiewa mały ptak — jest we mnie coś żywego i gotowego na zmiany. Może to właśnie jest moje nowe “kwitnienie”? Może nie przypomina ozdobnej róży, ale jest prawdziwe, jak cierń starego kaktusa, nagle rozkwitły białym pąkiem.
W końcu, jeżeli kaktus potrafił — dlaczego ja nie miałabym zacząć od nowa?