Feminawka: ulubione aktorki redakcji [ZESTAWIENIE]

filmawka.pl 4 dni temu

Niepokorne, hipnotyzujące, nieoczywiste. Takie są kobiety, które wybrałyśmy na bohaterki kolejnej odsłony Feminawki. Przybliżamy aktorki, które nie boją się ryzykować, łamać schematów i grać postaci, o jakich inni woleliby zapomnieć. To one, z dala od hollywoodzkich konwencji, tworzą nowe języki opowiadania – ciałem, spojrzeniem, milczeniem. W tym zestawieniu znajdziecie nazwiska, które elektryzują nie tylko rolami, ale i samą obecnością na ekranie. Od kameleonicznej Tildy Swinton, przez magnetyczną Emmę Stone, aż po tajemniczą Sheryl Lee, niepokojącą Aubrey Plazę i niedającą się zaszufladkować Kristen Stewart – każda z nich to osobny świat, osobna intensywność, osobna rewolucja.


Tilda Swinton

fot. Tilda Swinton w filmie „Koniec” / materiały prasowe Det Danske Filminstitut

Zapytana o swoją ulubioną aktorkę, odkąd tylko sięgam pamięcią, odpowiadam, iż jest nią Tilda Swinton, czyli kobieta-kameleon. Swinton ceniona jest przede wszystkim za swoją silną tożsamość wizualną oraz element „nieziemskości”, który wprowadza wszędzie tam, gdzie się pojawi. Chociażby w Orlando (1992) jej rola stanowi przekroczenie granic tożsamości, czasu i płci. Androginiczność aktorki to manifest, podkreślający, iż ciało również może być narzędziem sztuki.

W wielu rolach Swinton podkreśla się także jej nadzwyczajną, i stojącą w opozycji do wspomnianej nieziemskości, ludzkość. Szczególnie w tych trudniejszych kreacjach, gdy z jednej strony nie boi się być odrażającą (Julia, 2008), a z drugiej strony cały dramat rozgrywa podskórnie (Musimy porozmawiać o Kevinie, 2011). W kontekście rozumienia swojego ciała jako narzędzia czy dzieła sztuki nie sposób nie wspomnieć o instalacji performatywnej The Maybe (1995, 2013), w której Swinton brała udział. Aktorka przez kilka dni spała w muzeum w szklanej gablocie – najpierw w Serpentine Gallery w Londynie, następnie w MoMA w Nowym Jorku. Eksperyment polegał na leżeniu nieruchomo przez osiem godzin dziennie w zupełnej ciszy, przez co Swinton zaprezentowała siebie jako eksponat.

Tilda Swinton to kobieta niezwykle hipnotyzująca – nawet, gdy portretuje wampirzycę w kapitalnym Tylko kochankowie przeżyją (2013). W Ludzkim głosie (2020) natomiast zaklina rzeczywistość, gdy przez kilkadziesiąt minut widz skupia się na jej głosie oraz twarzy malującej całe spektrum emocji. Czasami samo pojawienie się aktorki na ekranie wystarcza, by wzbudzić niepokój i ukierunkować dzieło. Nie przychodzi mi na myśl żadna inna artystka o takiej mocy.

Anna Czerwińska


Aubrey Plaza

fot. Aubrey Plaza w filmie „Megalopolis” / materiały prasowe Gutek Film

Charyzmatyczna, dziwna, quirky, edgy. Nazywaj ją jak chcesz. Warto jednak spojrzeć szerzej na karierę i talent Aubrey Plazy niż tylko przez pryzmat April Ludgate. Sarkastyczna, nihilistyczna, mizantropijna – od takich ról zaczynała i z taką personą była kojarzona przez lata. Deadpan delivery i spojrzenie mówiące: „nie chcesz mnie zdenerwować”.

Już na początku swojej drogi pojawiła się w projektach, które stały się integralną częścią popkultury – Plaza stworzyła jedną z najbardziej ikonicznych postaci w historii sitcomów. W kinie debiutowała w Mystery Team (razem z Donaldem Gloverem!), w tym samym roku ruszyła emisja Parks and Recreation (dedykowana rola), a zaledwie rok później premierował Scott Pilgrim kontra reszta świata. Choć początki jej kariery to głównie bardzo wyraziste komediowe role – Plaza nie dała się zaszufladkować.

Dziś jej nazwisko znów krąży w mainstreamowym obiegu także za sprawą ról dramatycznych – najpierw w Białym Lotosie, teraz w Agatha All Along. Dla tych, którzy śledzą jej działalność, to nie powrót, tylko kolejny etap konsekwentnie prowadzonej kariery. Wcześniej pojawiła się m.in. w znakomitym Czarnym niedźwiedziu. Mnie jednak zachwyciła przy okazji – jakże niedocenionego – Legionu. Lenny to prawdopodobnie jej najlepsza rola: rozpięta między ekstrawagancją a czymś niespodziewanie przejmującym, ukazująca pełne spektrum jej aktorskich możliwości. Plaza stworzyła postać niepokojącą, wielowymiarową, wymykającą się klasyfikacjom – idealnie pasującą do serialu, który eksperymentował z formą i narracją. Od tamtej pory nie spuszczam jej z oka.

Marta Tychowska


Allison Janney

fot. Allison Janney w serialu „Dyplomatka” / materiały prasowe Netflix

Allison Janney to kobieta, która potrafi momentalnie zdominować scenę, niezależnie od tego, na którym planie się znajduje. Myśląc o jej kreacjach nigdy nie dojrzałam skrótów emocjonalnych i zawsze zostają one ze mną na dłużej. Celowo używam skrajnych słów „nigdy” oraz „zawsze”, bo taka właśnie jest Janney – bezpośrednia w swoich rolach i z każdej postaci wydobywająca głębię, która mniej doświadczonym aktorkom być może mogłaby umknąć.

Moje serce Janney zdobyła nieodwołalnie wcieleniem się w LaVonę Golden w filmie Jestem najlepsza. Ja, Tonya (2018). Bardzo słusznie zresztą otrzymała za tę rolę Oscara w 2019 roku. Jej postać balansowała gdzieś na granicy groteski i tragedii, ale mimo tego nie można było odmówić jej człowieczeństwa – nawet, jeżeli było ono skryte za grubymi okularami i dymem z papierosa. Bohaterki Janney zdają się być często surowe oraz konkretne, jednak choćby wtedy aktorka jest w stanie idealnie połączyć komedię z goryczą danej roli, co pokazała jako Betty w Najlepszych najgorszych wakacjach (2013). Każdą jedną rolę Allison opracowuje do granic możliwości, często stając się dzięki temu kręgosłupem danego dzieła.

Anna Czerwińska


Sheryl Lee

fot. Sheryl Lee, © 2024 CBS Broadcasting Services Inc. All Rights Reserved

Jedną z wiodących i warunkujących fenomem światotwórstwa Davida Lyncha była jego umiejętność do angażowania w swoje projekty cholernie uzdolnionych aktorek i aktorów. Mając tego świadomość, wiedział, iż najlepszą strategią będzie trzymanie tych talentów przy sobie. Nie inaczej było z Sheryl Lee, która weszła do uniwersum reżysera, orbitując między dwoma planami – Miasteczka Twin Peaks i Dzikości serca, gdzie jako wtrącenie-sentencja, czyli Dobra Wróżka w Dzikości serca, motywowała Nicholasa Cage’a słowami „If you are truly wild at heart, you’ll fight for your dreams”.

Czy Lynch już wtedy wiedział, iż oddając rolę okiełznania dzikiego serca Laury Palmer lokalnej aktorce z Waszyngotnu, doprowadzi do kreacji najbardziej oszałamiającego performansu wszechczasów? W Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną wierzę Lee w każdą łzę, dalekie spojrzenie i krzyk. Jej uosobienie kobiety-mitu, zawieszonej pomiędzy pochłaniającym koszmarem a bezlitosnym brakiem nadziei na ucieczkę przed wszechobecnym złem, to personifikacja bardzo gęstej esencji smutku i dantejskiego cierpienia, wiecznie przechodzonego na nowo i bez końca. Być może kariera aktorki po premierze filmu nie rozwinęła się ze względu na niewdzięczny los serialowych aktorów lat 90., dla których świat pełnych metraży, szczególnie tych hollywoodzkich, zarezerwowany był dla rozpoznawalnych twarzy. Dziś sprawy mają się zupełnie inaczej. Dlatego, gdyby Twin Peaks powstało dziś, to zamiast Zendayi oglądalibyśmy właśnie Sheryl Lee.

Magda Wołowska


Vanessa Kirby

fot. Vanessa Kirby w serialu „The Crown” / materiały prasowe Netflix

W obecnych czasach mało jest aktorek, które w swoje role wkładałyby tyle serca, ile Vanessa Kirby. Brytyjka wiele ze swojej ekranowej siły czerpie z trafnych i przeszywających spojrzeń, co obserwować można chociażby w jej interpretacji księżniczki Małgorzaty w serialu The Crown. Kirby portretowała królewską siostrę w czasach, gdy nie miała ona zbyt wiele do powiedzenia, a mimo to wielokrotnie jej milczenie wyrażało więcej niż niejedna przemowa Elżbiety. To właśnie w tym serialu przykuła ona moją uwagę i od tej pory nie spuszczam z niej oka choćby na chwilę. Absolutnym popisem aktorskich umiejętności Kirby była także rola w Cząstkach kobiety. Nakręcona w jednym ujęciu, ponad 20-minutowa scena porodu, to synonim autentyczności aktorskiej. Także w dalszej części filmu, gdy jej postać mierzy się ze stratą, Kirby w nadzwyczaj realny sposób przedstawia cały przekrój emocji, z jakimi mierzyć musi się jej bohaterka. Jej umiejętności dopełnia obsadzenie jej w serii Mission Impossible czy Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw – filmach akcji, które nie odbierają Kirby ani klasy, ani subtelności. Aktorka choćby w tak dynamiczne role wciela się bardzo pewnie, mając pełną świadomość kamery i swojego ciała.

Anna Czerwińska


Isabelle Huppert

fot. Isabelle Huppert w filmie „Najbogatsza kobieta na świecie” / materiały prasowe Galapagos Films

Jest niewątpliwie jedną z najważniejszych i najciekawszych francuskich aktorek – jej pięćdziesięcioletnia kariera obejmuje filmy Godarda, Chabrola, Hanekego, Verhoevena. Choć wcielała się w różnorodne role, Isabelle Huppert kojarzona jest przede wszystkim z kobietami „poturbowanymi” – chłodnymi, choć targanymi perwersyjnymi namiętnościami, znajdującymi się na dnie, gdzie przez cały czas desperacko próbują zachować kontrolę. To Michèle w nominowanej do Oscara Elle Verhoevena, to Helena w Mojej matce Honoré. Rola jakby wyrwanej z freudowskiego koszmaru Eriki Kohut – wyobcowanej i stłumionej w toksycznej relacji z matką nauczycielki, która wdaje się w groźną relację z jednym ze swoich uczniów – w Pianistce Hanekego przyniosła jej szeroką rozpoznawalność i drugą Złotą Palmę w Cannes. To właśnie brzydka, budząca wręcz obrzydzenie postać stworzona przez Elfriede Jelinek przekonała ją do pierwszej współpracy z austriackim reżyserem – choć ten wcześniej przedstawił jej scenariusz do pierwotnej wersji Funny Games. Podobnie jak w prozie Jelinek, w obrazie Hanekego kluczowym tematem pozostała relacja rodzic-dziecko – i zdaje się, iż to w Huppert-córce odnalazł on dla siebie coś interesującego, powierzając jej następnie role latorośli Jean-Louis Trintignanta w Miłości i Happy Endzie.

Prawdziwą muzą była jednak dla Claude Chabrola, występując w siedmiu jego produkcjach. Chabrol ukazywał ją w rozmaitych wydaniach – nastoletniej morderczyni Violette Nozière, przedsiębiorczej aborcjonistki Marie w Sprawie kobiet, nieszczęsnej romantyczki Emmy Bovary, podejrzanej naczelniczki Jeanne w Ceremonii, komicznej femme fatale Betty we Francuskiej ruletce, oddanej żony Miki w Gorzkiej czekoladzie, wreszcie żądnej sprawiedliwości Jeanne w Upojeniu władzą. Zraniona, choć niebudząca sympatii, okrutna i niecofająca się przed najgorszym, często martwa – dla Chabrola Huppert reprezentowała „pospolite zło”, a kolejne ich współprace tylko szerzej rozwierały puszkę Pandory. Ona sama nie stara się nadać swoim bohaterkom pozorów przyjemności czy budować ich dzięki sentymentalnych chwytów. Zaciska usta, dystansuje się od kamery, mówi niskim, obojętnym tonem. Pod tym chłodnym kamuflażem to w jej spojrzeniu kryje się cała emocjonalność – rozpacz i pragnienie, czasem tak surowe i porażająco ludzkie, iż nie dają o sobie zapomnieć – tak jak ostatnia scena Pianistki. Kolejne kreacje Isabelle Huppert uderzają aż do trzewi, przedstawiają człowieczeństwo złamane, wynaturzone, cierpiące, a jednocześnie boleśnie realne. Nie ma miejsca na żal dla jej bohaterek, doświadczany z bezpiecznej odległości – jest brutalnie przyłożone lustro.

Michalina Nowak


Kristen Stewart

fot. Kristen Stewart w filmie „Love Lies Bleeding” / materiały prasowe Gutek Film

Najbardziej ujmuje mnie u Stewart poczucie dyskomfortu, w jakie wtrąca mnie jej obecność na ekranie. Chociaż jej karierę śledzę od czasów jej dorosłych ról – przede wszystkim Belli z sagi Zmierzch, do której jeszcze wrócę – to przeglądając jej dziecięce i nastoletnie role już widać, iż prawdopodobnie instynktownie ciągnęło ją do postaci skomplikowanych i wymagających. Dziecko z rozbitej rodziny, walcząca o przetrwanie diabetyczka, ofiara gwałtu (w wieku 14 lat!) – to emploi Stewart, zanim zaczęła ona flirt z kinem popularnym, której ukoronowaniem była rola Belli.

Pod wieloma względami wbrew pozorom było to chyba jedno z największych wyzwań stojących przed wówczas nastoletnią aktorką (Stewart rolę otrzymała w wieku zaledwie 17 lat). Stewart miała doświadczyć jednej z ostatnich fal mizoginistycznego hejtu lat ‘00, traktowanego wtedy jeszcze jako normę. Nie wpisywała się w schemat ulubienicy widzów, z którym kojarzone były aktorki innych znanych franczyz – Emma Watson i Jennifer Lawrence. Stewart nie czuła się komfortowo w hollywoodzkiej machinie promocyjnej i nie zamierzała udawać, iż jest inaczej. Jej widoczną obojętność i zniechęcenie w trakcie wydarzeń promocyjnych przenoszono na jej umiejętności aktorskie; dużo w tym było też nienawiści i pogardy, którą określony typ komentatorów wyrzyguje z siebie na treści kultury skierowane do młodych kobiet. Tymczasem, gdy wraca się do Zmierzchu, widać, jak wiele Stewart zrobiła, aby Bella, przy całej mormońskiej moralności wylewającej się z całości fabuły, pozostała autentyczną nastolatką. Pełną wewnętrznych sprzeczności, niepewną co do własnej tożsamości, której pierwszym odruchem przy radzeniu sobie z trudnymi sytuacjami i emocjami jest alienowanie się. I właśnie przy czterech odsłonach Belli, Stewart udoskonaliła swój warsztat dyskomfortu ekranowego.

Od tego czasu w portfolio Stewart pojawiła się prawdziwa galeria postaci osnutych wokół tego, co je uwiera. Stewart wspaniale potrafi to ogrywać w swoim ciele – spiętym, z łokciami przylegającymi do tułowia, z bogatą (wbrew hejterom z początków wieku) mimiką oddającą stany emocjonalne towarzyszące konfuzji, wstydowi, zakłopotaniu, społecznej panice. Moją ulubioną postacią jest Maureen z Personal Shopper. Zawieszona pomiędzy światem żywych i umarłych, podkradająca fatałaszki i tożsamość, w pewien sposób podobna do Belli – tak samo, jak nastoletnia bohaterka sagi nieczująca się dobrze z faktem, iż jako człowiek musi się odnajdować w sytuacjach społecznych. Stewart jak nikt potrafi samą swoją obecnością na ekranie wskazać, jak cały teatr relacji międzyludzkich jest w rzeczy samej sztuczny.

Irena Kołtun


Emma Stone

fot. Emma Stone w serialu „Maniac” / materiały prasowe Netflix

Choć ten wybór może wydawać się oczywisty, w zestawieniu nie mogło zabraknąć Emmy Stone – aktorki łączącej w swojej pracy charyzmę, autentyczność, techniczny warsztat oraz wielowymiarową, emocjonalną głębię. Nie ma gatunku filmowego, w którym Stone nie zagrała i nie sprawdziła się świetnie. Z łatwością przechodzi ona od komedii, przez dramat, musicale, po kino historyczne. Nie zagrała co prawda w rasowym horrorze, ale kilka ze swoich ról wykreowała w tytułach, które zawierają elementy grozy (Poor Things, Zombieland). Jestem natomiast przekonana, iż jest to kwestia czasu i prędzej czy później przyjdzie jej wcielenie się w postać stopniowo popadającą w sidła obłędu.

Emmę Stone wyróżnia przede wszystkim charakterystyczny głos oraz bardzo bogata mimika. Dzięki tym cechom bywa prawdziwie hipnotyzująca, a w jednym spojrzeniu potrafi zawrzeć więcej niż niejeden aktor w długim monologu. Jej grę cechuje też magnetyzm, dzięki czemu buduje naturalnie ekranową chemię z niemal każdym aktorem, z którym gra. Idzie on w parze z aktorską autentycznością; trudno bowiem nie odnieść wrażenia, iż Stone swoje bohaterki rozpracowuje nadzwyczaj dokładnie i rozumie podejmowane role. Moje serce zdobyła niezaprzeczalnie dzięki sportretowaniu Mii w La La Land, chociaż z ogromną ekscytacją przyglądam się, jak eksperymentuje z trudniejszymi oraz bardziej widowiskowymi rolami, jak na przykład w Biednych istotach czy Cruelli.

Anna Czerwińska


Mia Goth

fot. Mia Goth w filmie „MaXXXine” / materiały prasowe A24

Mia Goth zjada swoje bohaterki żywcem, a po wszystkim spluwa na ziemię bez mrugnięcia okiem. Nazwisko Brytyjki pozostaje dziś niekwestionowanym znakiem jakości filmów grozy, zwiększając ich pole rażenia o autorską ekspresję female rage’u – bezwzględną, radykalną, przerażającą. Czerwona sukienka, obłęd w oczach, przeraźliwy krzyk jężący włos na skórze? By dosięgnąć Pearl, Goth umotywowała szaleństwo desperacką rozpaczą za utęsknioną przyszłością, która nigdy nie nadejdzie. Druzgocące „PLEASE, I’M A STAAAR!” w swojej ekspresji uderza zgrzytem pękającego serca, ale jednocześnie zapowiada gotowość do walki o marzenia za wszelką cenę – bez reszty. Goth na szczęście nie grozi uwięzienie w jednym atrybucie – jej chęć i zdolność do przekraczania swoich ekspresyjnych granic za każdym razem brodzi w innym spektrum i wyłania z niego coś, co najbardziej prowokuje mnie do zadania pytania – jak to jest być kimś innym?

Magda Wołowska


Sandra Hüller

fot. Sandra Hüller w filmie „Anatomia upadku” / materiały prasowe M2 Films

Hüller zaczęła swoją karierę filmową późno – oczywiście późno jak na kobietę – bo w wieku 28 lat. Zaraz po szkole szlifowała swój warsztat na deskach teatru. Dość gwałtownie trafiła do prestiżowego i jednego z najnowocześniejszych w Europie Theater Basel w Szwajcarii. Jednocześnie praca w teatrze, której nigdy nie porzuciła dla filmu (obecnie jest członkinią zespołu Schauspiel Bochum, jednego ze znaczniejszych niemieckich teatrów), pozwala nie tylko na dopracowywanie warsztatu, ale przede wszystkim na samorozpoznanie, co tak naprawdę aktorka chce grać.

A Hüller czuje się dobrze w odtwarzaniu kobiet przede wszystkim upartych. choćby Martha z Ponad nami tylko niebo, postać w założeniu najbardziej liryczna ze wszystkich bohaterek, jakie przyszło aktorce odtwarzać, ma w sobie jakąś nieustępliwość. Widać ją choćby w rolach drugoplanowych – reżyserki Miki w Sybilli i psycholożki Wendy w Proximie. Ukoronowaniem jest oczywiście wielokrotnie nagradzana rola Sandry w Anatomii upadku. Hüller pokazała w niej kobietę, która nie chce się dopasowywać do ról, odgrywania których oczekuje od niej mąż, a choćby sala sądowa. To nie jakieś niuanse, niekonsekwencje czy zawiłości scenariuszowe sprawiają, iż do końca nie wiemy, czy Sandra zabiła męża czy nie; to właśnie żelazna konsekwencja Sandry w byciu sobą, a nie owdowiałą niedawno kobietą ze zbiorowego imaginarium jest tak konfundująca. Hüller jak nikt potrafi tę zawziętość i bezkompromisowość odddać samą swoją postawą. Jednak najbardziej lubię ją za rolę Ines w Tonim Erdmannie – dzięki niej poznałam tę wspaniałą artystkę, którą pokazuje, iż bycie sobą nie jest wcale tak proste; iż nie jest to kwestia zero-jedynkowego wyboru. I przy całym ciężarze poruszanych w filmie kwestii – bo mimo komediowego charakteru są to niewątpliwie kwestie życia i śmierci – Hüller wspaniale wygrywa z kamienną twarzą wszystkie absurdalne sytuacje, pokazując jak bardzo wszechstronną jest artystką i iż ile byśmy się po niej nie spodziewali, za chwilę zaoferuje nam jeszcze więcej.

Irena Kołtun


korekta: Magda Wołowska, Anna Czerwińska

opracowanie: Anna Czerwińska

Idź do oryginalnego materiału