Dziedzictwo czy wolność: mamy dość życia według zasad ojca

newsempire24.com 2 dni temu

Spadek czy wolność: nie chcemy już żyć według zasad ojca

Po śmierci mamy nasz ojciec jakby zerwał się z łańcucha. Stracił hamulec, który dotąd go powstrzymywał, i człowiek, który kiedyś przynajmniej udawał, iż szanuje nasze granice, nagle stał się tyranem — krzyczał, stawiał ultimatum, a jego ulubioną groźbą było: „Odbiorę wam wszystko! Nie dostaniecie ani złotówki!”

Mam dwadzieścia dziewięć lat. Brat jest ode mnie starszy o trzy lata. Jesteśmy dorośli, samodzielni. Każde z nas ma własne życie, związki, pracę, plany. Ale ojciec zdaje się tego nie widzieć. Traktuje nas jak zbłąkane dzieci, a siebie — jak jedynego strażnika prawdy na świecie. Gdyby chodziło tylko o rady, może byśmy znosili. Ale on nie prosi — żąda, rozkazuje, a gdy się sprzeciwiamy, uderza w czułe miejsce: „Mieszkanie nie będzie wasze”.

Tak, mieszkanie — dobre. Trzypokojowe, w centrum Krakowa. Nie z epoki komunizmu, po remoncie. Ale, Boże, jakże straciło na wartości wobec cierpienia, które znosiliśmy u boku ojca.

Brat raz już się wyrwał. Mieszkał osobno, w spokoju, poukładał sobie wszystko. ale ojciec zaczął dzwonić, manipulować, namawiać — iż samotnie mu smutno, „syn powinien być blisko”. W końcu brat uległ. Wrócił. I od razu wpadł w klatkę z harmonogramem: „Do jedenastej masz być w domu. Później drzwi na zasuwę”. Kilka razy, gdy wracał po północy, nocował w samochodzie lub u przyjaciół. Mył się i przebierał rano w siłowni. Po kilku miesiącach takich rządów znów się wyprowadził. I znów szantaż: „Koniec! Nie dostaniesz ani grosza!”

Gdy brat odszedł, ojciec skupił się na mnie. Uznał, iż „pokochałam niewłaściwego”. Mój ówczesny chłopak od pierwszej chwili nie spodobał się ojcu — źle spojrzał, nie to powiedział. Ojciec oświadczył: „Jeśli go nie porzucisz, nie zobaczysz ani złotówki”. W milczeniu spakowałam rzeczy i przeprowadziłam się do brata. Potem wynajęłam mieszkanie. Było ciężko, ale dałam radę. Bo nic nie mogło być gorsze niż życie w nieustannej presji.

Po jakimś czasie ojciec jakby ochłonął. Zadzwonił. Pogodziliśmy się. W końcu rodzina. Myśleliśmy, iż się opamiętał. Ale nie. Nowy wybuch nastąpił, gdy brat oznajmił o ślubie. Jego narzeczona nie spodobała się ojcu. Za śmiałe żarty, jego zdaniem, zbyt eleganckie ubrania. Zażądał odwołania wesela. Gdy brat odmówił, mnie zakazano iść. Poszłam. Bo to moja rodzina. Na moim ślubie brat też był. Ojciec — nie bywał na żadnym.

Teraz znów się pojawił. Starzeje się, choruje i — niespodziewanie — zapragnął, byśmy z mężem zamieszkali z nim. „Sam nie dam rady, opiekujcie się mną” — mówi. Zaoferowaliśmy pomoc: przyjazdy, zakupy, opłacenie pielęgniarki. Ale życie pod jego dachem? Nie jesteśmy już na to gotowi.

Zaczęło się od nowa: „Porzuciliście mnie. Jesteście niewdzięczni. Mieszkanie dostaną obcy”. Wymieniliśmy z bratem spojrzenia i tylko westchnęliśmy. Już nie boli. Już nie drażni. Jesteśmy zmęczeni. A jeżeli ceną za spokój jest jego spadek — niech tak będzie. Zbyt długo płaciliśmy zbyt wysoką cenę za prawo do bycia sobą.

Gdy odchodzi bliska osoba, druga połowa rodziny powinna się zjednoczyć, stać silniejsza. U nas stało się odwrotnie — mama odeszła, a my straciliśmy i ją, i ojca. Mamy dość życia w strachu, iż „nie jesteśmy godni”. Chcemy żyć po swojemu. Bez jego tyranii, bez upokorzeń, bez wiecznego błagania o miłość.

Jeśli ojciec sądzi, iż szacunek można kupić metrami kwadratowymi — myli się. Nie chcemy być spadkobiercami płacącymi wolnością. Wolimy być po prostu dziećmi, które mają szansę ułożyć sobie życie — może bez podarowanego mieszkania, ale i bez niekończącego się szantażu.

Idź do oryginalnego materiału