Poważną chorobą naszych czasów stał się literalizm. Olga Tokarczuk zdefiniowała literalizm jako tendencję do dosłowności, brak umiejętności rozumienia ironii i metafory. W moim odczuciu – zastraszająco gwałtownie rozprzestrzenia się on w życiu społecznym i coraz bardziej utrudnia porozumienie. Zakorzenił się już na tyle, iż coraz częściej niezbędne staje się tłumaczenie, iż żart jest żartem, a gdzie indziej mamy do czynienia – powiedzmy – z sarkazmem. Bo inaczej towarzyszy temu awantura, obrażanie ocierające się o hejt i w efekcie ochłodzenie, a choćby zerwanie kontaktów. Może łatwiej by było porozumiewać się na żywo? Pewnie tak. Mową ciała można dopowiedzieć "niewyrażalne", zaznaczyć, iż w wypowiadanych zdaniach jest jakieś drugie dno, iż to była taka metafora, iż nie trzeba zaraz wszystkiego brać całkiem dosłownie. Tyle, iż to i tak nie zmienia faktu, iż słabo lub wręcz nie rozumiemy się, nie puszczamy do siebie "tego samego oka". Z obawą patrzę w przyszłość... do czego to doprowadzi, jak ludzie będą czytać np. wielką literaturę, w której zwykle podtekst jest równie istotny a czasami choćby ważniejszy jak opowiadana w pierwszym planie historia? Czy wszystko trzeba będzie opatrywać didaskaliami albo emotikonami jak posty na Facebooku? Nie chcę tu pisać głębszej rozprawy, pozostawiam to specjalistom. Chciałam tylko zwrócić uwagę na problem. Od dawna niepokoi mnie widocznie postępujący proces nazwijmy to delikatnie... coraz bardziej powszechnego zaniku lotności intelektualnej. Coraz częściej mam poczucie, iż znaleźliśmy się w czasie jakiejś intelektualnej transformacji. Aktualnie będącej jeszcze w rozkroku między dwoma światami: zastanowień i bezmyślności, ale... niestety doświadczenie uczy, iż zwykle wygrywa to, co wymaga mniej trudu i wysiłku. Nie muszę chyba mówić, iż chciałabym się mylić...