Dlaczego, gdy teściowa zachorowała, nie potrafię choćby podać jej szklanki wody
Jeśli myślicie, iż słyszeliście już wszystko o okropnych teściowych — uwierzcie, moja historia przebije każdą kabaretową groteskę. Ta kobieta zmieniła moje życie w wieloletni telenowelę, gdzie gram tragiczną bohaterkę, zmuszoną udawać cierpliwą, uległą synową, codziennie pochłaniając fale pretensji, obelg i podłych aluzji. A teraz, po osiemnastu latach małżeństwa, gdy wydawało się, iż mogę złapać oddech, los rzuca nowe wyzwanie — wylew.
I wiecie, czego się teraz ode mnie oczekuje? Żebym rzuciła wszystko, zwolniła się z pracy, dniami i nocami siedziała przy jej łóżku, karmiła łyżeczką, nosiła do toalety i śpiewała kołysanki. Tak, dosłownie. Bo „powinnam”. A ja nie mogę. Nie chcę. To nie tylko kwestia malutkich dzieci i awansu, na który pracowałam latami. Chodzi o coś głębiej.
Nie zapomnę, jak pojawiła się na naszym ślubie, prowadząc za rękę jego byłą dziewczynę. Omal nie uciekłam z wesela — taki żal wtedy poczułam. Albo gdy szeptała wnukom, iż tata znajdzie sobie „porządną” żonę, a mnie wyrzuci. Jak odgrywała teatralne sceny za moimi plecami, udając, iż jestem złą matką, gospodynią, żoną — choć to ja dźwigałam dom, gdy jej syn rozmyślał, kim chce zostać.
Teraz mam się „odwdzięczyć dobrem”, bo podobno „pomagała” z dziećmi. Wiecie, jak to wyglądało? Stała z boku, wrzeszczała, gdy maluch płakał, oskarżając, iż to moja wina — „źle karmię” i „nie podałam rumianku na brzuszek”. Taka jej pomoc.
Gdy próbowałam skontaktować się z jej córką — tak, ma dorosłą córkę z wnukami! — choćby nie raczyła oddzwonić. Jakby nie słyszała o wylewie. Jakby to nie jej sprawa. A ja, z dwójką przedszkolaków, mam rzucić wszystko i zostać pielęgniarką. Tylko dlatego, iż jestem synową.
Mąż, oczywiście, stanął po stronie matki. Ma talent do manipulowania nim. Próbowałam tłumaczyć: dzieci, dom, praca… Na próżno. Oświadczył, iż jeżeli odmówię, wniesie o rozwód. Wyobrażacie? Po tylu latach — i tak.
Mama, anioł cierpliwości, radzi: „Przetrzymaj, bądź mądrzejsza”. Ale nie mam już siły. Nie jestem ze stali. Nie potrafię dusić wściekłości, zaciskać zębów i udawać świętej dla kobiety, która zamieniła moje życie w piekło.
I proszę, nie mówcie, iż nie mam serca. Pomagałam obcym bardziej niż ona „ukochanym”. Zaopiekowałabym się każdą staruszką, która podała mi dłoń. Ale nią… Boję się, iż jeżeli zostaniemy same, wykrzyczę wszystko, co zbierałam przez dwie dekady.
To normalne? Czy starość kogoś, kto siał kłótnie, ma wyglądać jak moja pokuta? Czy ja, którą nienawidziła, mam być jej ostatnią deską ratunku?
Nie mogę. Nie chcę. A jeżeli mnie potępią — trudno. Niech ci, którzy mają wątpliwości, zabiorą takich „krewnych” do siebie.
Na koniec — apel do przyszłych teściowych. Pamiętajcie: synowa to czyjaś córka. Kiedyś możecie prosić ją nie tylko o przebaczenie, ale i o szklankę wody. Pomyślcie o tym teraz. Nim będzie za późno.