Moja córka złamała mi serce. Myślałam, iż potrafi być wdzięczna, iż w wieku 25 lat potrafi dostrzegać prawdę i odróżniać dobro od obojętności. Jednak jej postępowanie udowodniło coś zupełnie innego – gorzkiego i bolesnego. Nie zaprosiła na swoje wesele ojczyma, mojego męża Wiktora, który wychowywał ją od dziewiątego roku życia, wkładając serce w każdy jej krok. Ale zaprosiła swojego biologicznego ojca, który przez te wszystkie lata miał ją za nic. Po czymś takim nie mam najmniejszej ochoty uczestniczyć w tej uroczystości zdrady.
Rozwód z moim pierwszym mężem, Olkiem, był nieunikniony, podobnie jak burza po ciszy. Ostatnie cztery lata naszego małżeństwa trwałam dzięki swojej wytrwałości i namowom teściowej, która błagała mnie, bym znosiła wybryki jej syna. Ale wszystko ma swoje granice, a moja cierpliwość skończyła się, gdy nasza córka, Zosia, skończyła siedem lat. Jej ojciec zawsze stawiał rodzinę na ostatnim miejscu. Zajmował się nią tylko wtedy, gdy był w lekkim stanie upojenia alkoholowego – do czasu, gdy stawał się nieprzytomny. Mógł znikać na całe dni, a po powrocie swoją rację próbował udowadniać pięściami, zostawiając ślady nie tylko na moim ciele, ale i w moim sercu.
Gdy dowiedziałam się o jego kochance, to przelało czarę goryczy. Myśl, iż jakaś inna kobieta mogła dać się nabrać na te jego „wdzięki”, ostatecznie mnie otrzeźwiła. Wniosłam pozew o rozwód, nie oglądając się za siebie. Alek choćby nie próbował ratować rodziny — zabrał swoje rzeczy, rozbił lustro w przedpokoju i odszedł z podniesioną głową, jakby był bohaterem jakiejś tragedii. Teściowa, która wcześniej opłakiwała los swego „biednego chłopca”, zmieniła się w prawdziwą megierę. Obwiniała mnie za wszystko, próbowała wmówić Zosi, iż to ja wyrzuciłam jej „kochającego tatusia”, chociaż to on sam dawno nas skreślił ze swojego życia.
Zosia zawsze garnęła się do ojca bardziej niż do mnie. Byłam surowa — wychowywałam, uczyłam, zmuszałam do nauki. A on pojawiał się rzadko, w dobrym humorze, z tanimi cukierkami i pustymi obietnicami. Kiedy zaś przychodził zły, stawałam w obronie córki przed jego wybuchami, zasłaniałam ją sobą. Dlatego w jej pamięci pozostał jak rycerz z bajki, a ja – jako wieczna strażniczka. Tłumaczenie jej prawdy było bezsensowne: teściowa zatruła jej umysł, a Zosia tęskniła za „dobrym tatą”, który w rzeczywistości nie był wart złamanego grosza. Zacisnęłam zęby i walczyłam o nią dalej. Po roku teściowa zmarła, a nacisk na córkę zelżał, ale ona wciąż idealizowała ojca i obwiniała mnie za jego brak.
Kiedy Zosia miała dziewięć lat, poznałam Wiktora w naszym miasteczku pod Poznaniem. Od razu mi się spodobał — dobry, solidny, z ciepłym uśmiechem. Zakochałam się, a on odwzajemnił uczucie. Bałam się go stracić, więc szczerze uprzedziłam: mam córkę, która może go nie zaakceptować, czeka go trudna droga. Wiktor się nie wycofał. Oświadczył mi się, wiedząc, iż przed nami wyzwania. I one pojawiły się natychmiast: Zosia robiła awantury, była opryskliwa, prowokowała go na każdym kroku. Myślałam, iż się podda — kto chciałby znosić obelgi i kłótnie? Ale on został. Przez szesnaście lat tylko dwa razy podniósł głos — i to zasłużenie. Woził ją na zawody, odbierał z imprez, kupował ubrania, nigdy jej nie wyrzucając. choćby jej studia na uniwersytecie opłacił on, a nie jej chwalony biologiczny ojciec.
W liceum Zosia zaczęła odnosić się do niego spokojnie. Nie atakowała, ale też nie okazywała wdzięczności. Miałam nadzieję, iż z czasem zrozumie, jak wyjątkowym jest człowiekiem Wiktor — nie każdy ojczym tak dba o cudze dziecko. Wiedziałam, iż czasami widuje się z Olkiem. Nie wtrącałam się, ale każdy jej dzień urodzin rozdzierał mi serce: czekała na jego telefon do północy, a on nie dzwonił. A mimo to czekała — rok za rokiem, jakby była ślepa.
Po szkole wyjechała studiować do innego miasta. Po powrocie zamieszkała z chłopakiem, z którym była od trzeciego roku studiów. A potem ogłosiła ślub. Byłam pewna, iż Wiktor będzie tam, z nami. Ale ona wykreśliła go z listy gości. Próbował ukryć ból, ale widziałam, jak jego oczy zgasły. Zosia wyrzuciła mi w twarz:
— Na weselu będzie mój ojciec. Jak sobie wyobrażasz jego i Wiktora razem? Chcesz zrobić cyrk?
Onieśmieliła mnie swoim oburzeniem:
— Zaprosiłaś ojca, który miał cię za nic, a wykreśliłaś człowieka, który cię wychował? Jesteś niewdzięczna! Nie pójdę na twój ślub. Zwracaj się teraz o wszystko do swojego „taty”.
Próbowała coś powiedzieć, ale już trzasnęłam drzwiami.
W domu Wiktor namawiał mnie, abym zmieniła decyzję: mówił, iż jest jedyną córką, to jej dzień. Ale nie mogę. Wyraźnie pokazała, co jest dla niej ważne. Tyle lat walczyliśmy o nią z Wiktorem, a ona wciąż wielbi tego, który ją zostawił. Niech tak będzie. Umywam ręce — wystarczy mi już tego bólu i rozczarowań.