Chcę wreszcie żyć dla siebie, a nie dla córki i wnuków
Mam 68 lat. Wiek, w którym wydawałoby się, iż wiele już za mną, wiele zrozumiane, a w duszy powinien panować spokój. Ale we mnie krzyczy coś głucho, cierpko i zmęczono. Nie potrafię już być tylko dodatkiem do życia innych. Jestem wykończona. Zmęczona byciem wygodną, potrzebną tylko wtedy, gdy można mnie wykorzystać. Po raz pierwszy w życiu chcę — nie, żądam — by wreszcie móc żyć dla siebie.
Całe swoje dorosłe życie poświęciłam innym. Najpierw rodzicom, potem mężowi, później córce i jej dzieciom. Jakbym nie miała prawa mieć własnych pragnień. Wszystko odkładałam: „Jak córka dorośnie, to…”, „Jak przejdę na emeryturę, to…” No i jestem emerytką. I niby nadszedł ten czas „to”. Tylko nie dla reszty świata — dla nich wciąż jestem tylko zasobem.
Zwolniłam się. Ostatecznie. Przed emeryturą pracowałam jako księgowa w lokalnej przychodni i szczerze mówiąc — nienawidziłam tej pracy całym sobą. Nie dlatego, iż była zła — po prostu zawsze marzyłam o czymś innym. Chciałam malować, podróżować choćby po Polsce, mieszkać w małym domku przy lesie, gdzie o poranku słychać ptaki, a nie autobusy pod oknem.
Zamiast tego — biuro, wykresy, raporty, pośpiech. I oczywiście córka z jej wiecznymi prośbami: „Mamo, pożycz… Mamo, posiedź… Mamo, pomóż…” Pomagałam. Oddawałam połowę emerytury, bo oni z mężem mieli „trudności”. Zabierałam wnuki, gdy „nie dawali rady”. Gotowałam, prałam, prasowałam, pędziłam przez całe Poznań, gdy komuś leciał nos albo bolał brzuch.
I to wszystko — z miłością. Szczerze. Bo rodzina, bo najbliżsi. Bo tak, jak myślałam, powinno być.
Ale niedawno obudziłam się — dosłownie pewnego ranka — i zrozumiałam: już nie mogę. Nie chcę. Jestem wykończona. Przeżyłam sześć dekad, a własnego, osobistego szczęścia — zupełnie nie pamiętam.
Powiedziałam córce, iż już nie pracuję. Że chcę wreszcie zająć się sobą. Jej twarz w tamtej chwili zapamiętam na zawsze. Nie, nie urządziła sceny, ale jej oczy… W tych oczach była uraza. choćby lekceważenie. Jakbym ją zdradziła, jakbym nie miała prawa do siebie.
— Czyli kasy już nie będzie? — zapytała. Bez ogródek.
Milcząco skinęłam głową.
— I co ja mam teraz zrobić? Przecież liczyliśmy na twoją pomoc!
— Masz męża — odpowiedziałam. — Wychowałam was, wspierałam. Teraz moja kolej. Nie jestem wieczna. Czas, żebyś nauczyła się radzić bez mnie.
Od tamtej pory się zmieniła. Stała się chłodna. Dzwoni rzadziej. A niedawno w ogóle oświadczyła, iż idzie do pracy i „mamo, przecież i tak jesteś w domu, posiedź z dziećmi”. Posiedziałam. Jeden dzień. Drugi. A przyszedł trzeci — z krzykami, iż źle nakarmiłam, nie tak przebrałam, nie zdążyłam posprzątać. Znowu moja wina. Znowu nie wdzięczność, tylko pretensje.
I powiedziałam — dość. Już nie będę. Nie jestem niańką, sprzątaczką, waszą darmową usługą. Jestem kobietą. Starszą, ale żywą. I — o dziwo — też mam pragnienia. Marzenia. Zmęczenie. I prawo — do życia w ciszy.
Teraz codziennie chodzę do parku. Piję herbatę na balkonie. Wyszywam. Czytam książki, które odkładałam całe życie. Czasem spotykam się z koleżankami, które też zmęczyły się byciem „matkami wszystkich”. Śmiejemy się. Żyjemy.
A córka… niech się złości. Niech uczy się dorosłości. Nie muszę poświęcać siebie do ostatniego tchu. Moje ciało boli, stawy dokuczają, ale moje serce — ożywa. Bo po raz pierwszy od lat należy tylko do mnie.
I wiecie co? To nie egoizm. To sprawiedliwość. Nikt nie ma obowiązku być wiecznym dawcą miłości i czasu. choćby matka. choćby babcia.
Jeśli to czytasz — może rozpoznajesz siebie. Nie bój się. Pożyj dla siebie. Choć trochę. Choć pod sam koniec. Zasługujesz na to.