W bibliotece w naszej dzielnicy jest od kilku lat dział feministyczny. Literatura pisana przez kobiety, eseje, przystępnie napisana socjologia, historia i kulturoznawstwo. Także książki dla dzieci, na przykład świetnie ilustrowana książeczka o różnicach genderowych, jedna z serii, w której znajdziemy także objaśnienie różnic klasowych i mechanizmów dyskryminacji.
Obok zbiór biografii bardziej i mniej znanych kobiet, które zapisały się w historii. Zaczyna się od malarek z prehistorycznych jaskiń i ma świetny tytuł: Nie opowiadajcie nam bajek. To lepsze od Śpiącej królewny, moja córka uwielbiała słuchać tych historii przed zaśnięciem.
Niestety, nie piszę o Polsce. jeżeli takie biblioteki gdzieś w Polsce istnieją, nie trafiłem na nie. Chodzi o moją dzielnicę w Madrycie, gdzie spędziłem dobry kawałek życia.
Praca nad równością nie jest łatwa i wciąż jest dużo do zrobienia, ale Hiszpania wydaje mi się dobrym przykładem, w którą stronę się kierować. Różnice bywają drobne, ale składają się na inne, swobodniejsze otoczenie. Na przejściach dla pieszych światła przedstawiają maszerującą raźno dziewczynę albo parę – jednopłciową lub mieszaną. Faceta oczywiście też się spotyka. Zielone światło – więc naprzód.
Gabriele Münter
Najważniejsze w Madrycie jest to, iż dział feministyczny w bibliotece nie jest kącikiem dla kobiet, który łaskawie udostępniono po to, żeby wszystko mogło zostać tak, jak było. Nie mamy do czynienia z niszą dla dziwolągów, raczej ze zmianą ogarniająca całość.
Czuję to w mojej dziedzinie, czyli w kulturze. W Hiszpanii chodzę na wystawy, których oferta wygląda naprawdę imponująco. Najbardziej lubię Muzeum Thyssen-Bornemisza, a szczególnie ekspozycje czasowe, zawsze świetnie przygotowane. Tym razem trafiłem na Gabriele Münter. Nie jestem historykiem sztuki, raczej amatorem, który lubi pooglądać i poczytać. O Münter słyszałem, ale zawsze była gdzieś na marginesie. W albumach o niemieckim ekspresjonizmie jedna ilustracja. Częściej zrobione przez nią zdjęcia grupy Der Blaue Reiter albo Wassilija Kandinsky’ego. Częściej obraz Kandinsky’ego przedstawiający Münter przy sztalugach niż to, co sama malowała.
Münter była kobietą wyjątkową na swoje czasy. Urodziła się w Berlinie, ale jej rodzice poznali się i pobrali w Stanach Zjednoczonych. Po śmierci ojca jako dwudziestoletnia dziewczyna wybrała się z siostrą na dwa lata do Missouri, Arkansas i Teksasu. Później, w latach 1904–1907, już z razem z Kandinskym podróżowała po Europie, Włoszech i południowej Francji. Odwiedziła też Tunez. Potrafiła bronić swojej niezależności, fotografowała i malowała.
Jako kobieta nie miała wstępu do akademii sztuk pięknych, dlatego zaczęła studia w Damen Akademie w Monachium, prowadzonej przez Stowarzyszenie Kobiet Artystek. Potem wstąpiła do szkoły Phalanx, gdzie uczyła się malarstwa u Kandinsky’ego. Razem odkryli Murnau i niedługo zamieszkali razem – na kocią łapę – w kupionym przez Münter domu. To tam z Marianne von Verefkin, Jawlenskym i Kandinskym eksperymentowali w górskich plenerach, dając początek niemieckiemu ekspresjonizmowi.
Czworo artystów – dwie pary, z których do historii sztuki przeszli tylko mężczyźni. Von Verefkin gwałtownie przestała malować, żeby nie konkurować z Jawlenskim. Münter weszła do grupy Der Blaue Reiter, ale nie traktowano jej jak równej pośród równych. Nie była dla kolegów malarką, ale zaledwie „kobietą, która maluje”.
Wystawa w muzeum Thyssen-Bornemisza przywraca jej należne miejsce. Można zobaczyć i porównać prace. Wygląda na to, iż inspirowali się wzajemnie i razem dokonywali tak ważnych dla kultury odkryć. Na obrazach widać wnętrze domu, codzienność, która upływała na malowaniu, rozmowach i pracy w ogrodzie, ale także kolekcję sztuki ludowej: bawarskie rzeźby i obrazy na szkle. Znałem prace Kandinsky’ego w tej technice i kojarzyłem je tylko z nim. Okazuje się, iż odkrywali ją i eksperymentowali razem.
![](https://krytykapolityczna.pl/wp-content/uploads/2025/02/tz4-600x412.jpg)
Ważne jest i to, iż dom, w którym się to wszystko działo, był własnością Gabriele Münter. To ona miała pomysł na taki, a nie inny sposób życia. To ona dała mu materialne podstawy.
Bohaterki
Wystawa Münter tworzy nowy kanon. Wychodząc z niej, mam w głowie nie tylko Kandinsky’ego, Jawlensky’ego i Franza Marca. Są już razem z Münter i von Verefkin. Zapamiętam także agresywne ataki Franza Marca, który nazwał Münter „pchłą zabierającą się w podróż razem z Błękitnym Jeźdźcem”. Oglądałem i wiem, iż żadna z niej pchła.
Muzeum Thyssen-Bornemisza od lat prowadzi tego rodzaju politykę. To świadomy wybór, bo zmieniła się także wystawa stała. W galerii malarstwa XX wieku pojawiły się artystki, których wcześniej tam nie było. Nie chodzi o parytet, raczej o powrót do rzeczywistości po dziesięcioleciach patriarchalnego wykrzywienia. Kuratorzy uznali, iż to część historii sztuki, której nie można pominąć.
Z tej samej idei wyrastają wystawy czasowe takie jak Bohaterki (Heroinas; wystawa zorganizowana przez Muzeum Thyssen-Bornemisza i Fundasion Caja Madrid w 2011 roku) czy niedawna Mistrzynie (Maestras; otwarta na jesieni 2023), gdzie można było zobaczyć obrazy Artemisii Gentileschi, Angeliki Kaufmann, Clary Peeters, Rosy Bonheur, Mary Cassat, Berthe Morisot, Mari Blanchard, Natalii Gonczarowej czy Sonii Delaunay.
Do tego dochodzą wystawy indywidualne. W ciągu ostatnich kilku lat widziałem w Thyssen-Bornemisza Georgię O’Keeffe i Artemisię Gentileschi. Szczególnie ta ostatnia wystawa była wyjątkowo poruszająca. Gentileschi nie miała łatwo. Żyła trzysta lat przed Münter i cały ówczesny świat był przeciwko niej. Uczyła się w warsztacie ojca, malarza Orazio Gentileschi, który powierzył ją Agostino Tassiemu, mistrzowi perspektywy i trompe-l’œil. Nauczyciel okazał się gwałcicielem. Gentileschi miała wtedy osiemnaście lat.
Z pozoru wydaje się malarką podobną do innych malarzy baroku: sceny biblijne i święci. Gdy jednak przyjrzymy się wyborowi tematów, sprawa okazuje się bardziej interesująca. Dużo tam kobiet. Zwracają uwagę obrazy przedstawiające Zuzannę i starców w kilku realizacjach. Uderza różnica z męskimi ujęciami tych samych tematów. Trudno stanąć obok starców i przyłączyć się do grona podglądaczy. Pod konwencją, która naturalizowała męskie uzurpacje i władzę, zaczyna być widoczna przemoc. Dla Gentileschi tematem jest przemoc seksualna i sytuacja ofiar. Trzeba to zobaczyć, żeby zrozumieć, jaka to ważna zmiana.
Wśród bohaterek tego malarstwa są też kobiety, które same sięgają po przemoc. Kilkakrotnie powraca Judyta, a także Jael, która zabija wodza Kananejczyków Siserę, przebijając mu skroń kołkiem od namiotu. Znając historię Gentileschi, trudno oprzeć się pokusie i nie doszukiwać się w tych scenach dodatkowych znaczeń. Wyjścia z roli ofiary, przekroczenia narzuconych hierarchii, ale także odwetu na patriarchacie, przynajmniej w wyobraźni. Siedemnastowieczny Kill Bill? Nie wiem, jak to działało w czasach Artemisii Gentileschi, ale dzisiaj, w muzeum Thyssen-Bornemisza ta malarka na pewno jest sprawcza. Jej głos stał się słyszalny. Wychodzę na Paseo del Prado z nowym spojrzeniem na włoską sztukę seicenta i szerzej, na świat, w którym żyję.
Nie tylko Tyssen-Bornemisza działa w ten sposób. W Fundación Mapfre do 5 stycznia można było oglądać niewielką, ale bardzo ciekawą ekspozycję poświęconą wydarzeniu sprzed już ponad 80 lat. W 1943 roku Peggy Guggenheim zorganizowała w swojej nowojorskiej galerii jedną z pierwszych wystaw poświęconych w całości twórczości kobiet. Można było na niej zobaczyć prace 31 artystek. Chciałoby się wymienić je wszystkie z nazwiska. Wyłania się z tego nie aż tak bardzo męska historia surrealizmu – z takimi zapomnianymi gwiazdami jak Leonor Fini albo Maret Oppenheim. Trudno powiedzieć, dlaczego ta ostatnia jest bardziej znana jako modelka Man Raya niż jako samodzielna twórczyni.
![](https://krytykapolityczna.pl/wp-content/uploads/2025/02/TZ2-449x600.jpg)
Historyczne, nie histeryczne
W 2022 roku uczestniczyłem w madryckiej manifie. Trudno się było na nią dostać, bo autobusy przyjeżdżały na przystanek koło naszego domu pełne ludzi i choćby się nie zatrzymywały. Miałem wrażenie, iż całe miasto wali do centrum. I tak rzeczywiście było. Ulice prowadzące w stronę dworca Atocha były zablokowane, autobus wysadził nas wcześniej i szliśmy piechotą razem z dość kolorowym tłumem, żeby dojść zaledwie do południowego krańca manifestacji. O tym, żeby spotkać przyjaciół przychodzących z innej strony, nie było mowy. Zgromadzenie ciągnęło się aż do Cibeles, czyli jakieś dwa kilometry na północ.
Chodziliśmy z Mirką – moją córką – między ludźmi i gadaliśmy. Spotkaliśmy tam dwie dziewczyny, które zapadły mi w pamięć. Trzymały transparenty. Na pierwszym był napis: „No somos histericas, somos historicas”, czyli „Nie jesteśmy histeryczkami, jesteśmy historyczne”. Historyczne w podwójnym sensie: nie tylko jako pełnoprawne uczestniczki historii dawniej i dzisiaj, ale także jako te, które dokonują właśnie rewolucji. Długiej, prowadzonej systematycznie i miejmy nadzieję – skutecznej. Na drugim transparencie było napisane: „Lo contrario del feminismo es ignorancia”, czyli „Przeciwieństwem feminizmu jest ignorancja”.
Nic dodać, nic ująć. Hiszpanie mają szczęście, iż hasła tych dziewczyn stały się niemal dla wszystkich oczywistością. Realizują je także instytucje takie jak Thyssen-Bornemisza czy Fundación Mapfre i nikogo to nie dziwi. Trump też tego nie zatrzyma.