Moje wieloletnie doświadczenie chciałbym przekazywać młodym ludziom i pomagać im w spełnianiu marzeń. Wydaje mi się, iż mam na to receptę i pomysły. Przede wszystkim trzeba samemu wiedzieć, czego chce się dokonać w życiu. Nie czekać na managera, impresaria i gwiazdkę z nieba. Postawić sobie konkretne cele, nie oglądać się na otoczenie i opinie, tylko samemu ciężko pracować – mówi Wojciech Korzeniewski, którego historią kariery można poznać w nowo wydanej książce „Wojciech Korzeń Korzeniewski”.
Co zainspirowało Pana do stworzenia książki pt. „Wojciech Korzeń Korzeniewski”?
Wojciech Korzeniewski: Nie zamierzałem pisać i wydawać książki na swój temat. Ten pomysł zgłosił do wydawnictwa Region mój serdeczny przyjaciel i biznesmen Zbigniew Canowiecki, u którego boku 50 lat temu rozpoczynałem karierę zawodową w Towarzystwie Przyjaciół Sopotu. To z jego inicjatywy wydawnictwo uruchomiło cykl książek, zatytułowany „Ludzie Pomorza”. Przedstawił wydawnictwu moją kandydaturę i odpowiednio to uzasadnił. Przez wiele lat nasze losy często się krzyżowały, pracowaliśmy w różnych zawodach i instytucjach, ale przyjaźń i kooperacja funkcjonuje do dzisiaj. Mało kto zna tak dobrze moje dotychczasowe dokonania tak jak on.
Jakie były największe wyzwania podczas pracy nad książką?
Wojciech Korzeniewski: Najcięższą pracę nad książką wykonywała dziennikarka Magdalena Świerczyńska-Dolot, która miała za zadanie wydobyć całą moją wiedzę, a przede wszystkim odkopać moje archiwalia ze zdjęciami, kliszami, nagraniami, dokumentami, pamiątkami, dyplomami, wycinkami prasowymi, wydawnictwami czy artefaktami. Przez kilka miesięcy ścigała mnie z mikrofonem i dyktafonem po całym Trójmieście − w biurze, hotelu Szydłowski, na dworcu w Sopocie, w kawiarni Pociąg do…, w restauracji, a choćby szpitalu, tuż po operacji biodra. Na każde spotkanie przywoziłem walizki z archiwaliami, które potem Magda w domu przeglądała i wybierała do tekstów w książce. Podziwiam ją, iż jakoś to wszystko opanowała i dzięki niej, a potem pracownikom wydawnictwa powstała ta książka. To efekt kilku miesięcy ciężkiej pracy.
Największy ból głowy miałem z ilością tematów, których nie potrafiłem zmieścić w tej książce ze względu na ograniczoną liczbę stron. Do dzisiaj denerwuję się, iż nie mogłem poruszyć wielu wydarzeń, w których brałem udział, a które miały sensacyjne wątki. Sam często zastanawiam się, jak to jest możliwe, iż miałem okazję pracować w tylu zawodach, poznać powszechnie znane osobistości ze świata kultury, sportu, biznesu czy polityki. To nie miało prawo zmieścić się w jednej książce.
Czy mógłby Pan opowiedzieć więcej o swojej drodze kariery – od nocnego stróża do lidera w świecie polskiej estrady?
Wojciech Korzeniewski: Tak, pracowałem jako woźny w Przychodni Miejskiej w Sopocie i do dzisiaj mam legitymację i umowę o pracę. Kiedy zmarł mój ojczym, postanowiłem pomóc mamie w utrzymaniu rodziny. Wstawałem o 5:00 rano, otwierałem budynek przychodni, wykonywałem czynności zgodnie z umową, a potem na 8:00 szedłem do szkoły. Wieczorem przygotowywałem obiekt do zamknięcia i gasiłem światła. Do domu miałem bardzo blisko − jakieś 500 m. Tak pracowałem ok. 6 miesięcy. w okresie pracowałem na plaży, obsługując tabuny turystów. W 1970 roku jako student dostałem pracę sezonową jako pracownik techniczny w Operze Leśnej w Sopocie.
To był pierwszy kontakt z gwiazdami z kraju i ze świata, tam zawierałem pierwsze znajomości i przyjaźnie z ludźmi z estrady, telewizji, radia i filmu. Połknąłem bakcyla i konsumuję go do dzisiaj. To był też pierwszy kontakt związany z organizacją sopockich festiwali. Pełniłem przy festiwalach wszystkie możliwe funkcje − od pracownika technicznego, przez biletera, pilota, tłumacza, szefa reklamy i marketingu, po rzecznika prasowego, aż w końcu zostałem prezydentem i współwłaścicielem tego wydarzenia. Spełniło się moje marzenie i otworzyły się drzwi do funkcjonowaniu w ogólnopolskich i międzynarodowych wydarzeniach muzycznych w kilkudziesięciu krajach na kilku kontynentach. Razem z moim bratem bliźniakiem Grzegorzem Korzeniewskim i Wiesławem Śliwińskim założyliśmy w 1982 roku pierwszą prywatną firmę w Polsce, która zawodowo zajęła się promocją artystów rockowych, organizacją i oprawa marketingową festiwali, produkcją płyt im wydawnictw muzycznych. Łamaliśmy ówczesne monopole, zajmując się eksportem i importem artystów oraz produkcją wszelkich wydawnictw muzycznych. Ta mała firma mieściła się w naszym sopockim mieszkaniu pod nazwą Biuro Usług Promocyjnych na ul. Kościuszki 11 obok cukierni „Rydelek”.
W jaki sposób muzyka rockandrollowa wpłynęła na Pana życie zawodowe i osobiste?
Wojciech Korzeniewski: Praca w rockandrollowym świecie całkowicie mnie pochłaniała, przez kilkanaście lat podróżowałem z artystami w trasach koncertowych i uczestniczyłem w festiwalach, konferencjach międzynarodowych w Europie i Stanach Zjednoczonych. Podróżowałem samolotami, pociągami, samochodami z hotelu do hotelu. Straciłem rachubę czasu. Cierpiała na tym rodzina. Nigdy nie miałem normalnych wakacji, bo to był sezon ogórkowy na organizację tras koncertowych czy uczestnictwo w różnego typu imprezach jako impresario, juror, dziennikarz, producent telewizyjny, kierowca, wydawca, promotor. Narzuciłem sobie ogromne tempo i podejmowałem się wielu wręcz niewykonalnych, skazanych na porażkę wyzwań. Teraz robię to wszystko już w innym wymiarze i bardziej spokojnie. Dopiero teraz doceniam pewne rzeczy i zaczynam dbać o swoje zdrowie, ale w tle jest zawsze rock & roll, który dodaje mi energii, szczególnie przy współpracy z młodzieżą.
Czy w książce znajdziemy wyjątkowe anegdoty lub historie związane z Pańską działalnością artystyczną i biznesową?
Wojciech Korzeniewski: Mój wywiad rzeka zawiera wiele anegdot, a choćby sensacyjnych wątków. W moim życiu ogromną rolę odegrał Jerzy Gruza, z którym przeżyłem wiele przygód i uwielbiałem jego towarzystwo. Na festiwalu w Cannes odegrałem życiową rolę jako „żona” Gruzy, ale o szczegółach poczytają Państwo w książce. Jerzy Gruza z kolei odegrał pewną rolę w przejęciu przez nas prywatnie Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie i otwarciu Kasyna w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Opisuje też historię mojego wpływu na karierę zespołu Kombi, Ireny Jarockiej czy Marka Piekarczyka z zespołem TSA, którzy za moją namową wystąpili w głównych rolach spektaklu „Jesus Christ Superstar”.
Wspominam też własna głupotę, w finale bankructwo na bazie inwestycji w pewien gastronomiczny projekt pn. „Non Stop”. Nie udało się i nie zostałem królem gastronomii. Dużo anegdot wiąże się też z moją przygodą na Kaszubach i Kociewiu, a szczególnie w Szymbarku i Przywidzu. Osobna przygoda to historia powstania ruchu muzycznego MMG Muzyka Młodej Generacji, co było na tamte czasy rewolucją w polskiej muzyce rockowej. Zaczęło się w Sopocie, a potem ugruntowało w Jarocinie itd. itp. MMG otworzyło bramy do kariery wielu gwiazdom polskiego rocka lat 80. To przeszło do historii i za to wielokrotnie uhonorowano mnie, Marcina Jacobsona, Waltera Chełstowskiego i Jacka Sylwina.
Co chciałby Pan, aby czytelnicy wynieśli z lektury tej książki?
Wojciech Korzeniewski: W mojej 50-letniej pracy najważniejsze było to, iż udało mi się zgromadzić wokół siebie fantastycznych ludzi, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakty i współpracuję. Zaczynałem swoją karierę jako sportowiec i działacz sportowy. W nagrodę przeżyłem udział w dwóch największych imprezach z wielkimi sukcesami dla polskiego sportu. To Igrzyska Olimpijskie w Monachium w 1972 roku oraz Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w RFN w 1974 roku.
O Zbyszku Canowieckim już wspomniałem, ale w 1975 roku zacząłem pracować z moim największym mentorem, niezwykłym animatorem kultury Andrzejem Cybulskim. To dzięki niemu zawodowo wkroczyłem w show-biznes i pracowałem jako szef reklamy instytucji BART Bałtyckiej Agencji Artystycznej w Sopocie. Zajmowałem się promocją koncertów wszystkich największych gwiazd polskiej i zagranicznej estrady. Po 4 latach pracy na państwowym etacie zaczął się etap funkcjonowania naszej prywatnej firmy BUP. Zzaczęliśmy z bratem i Wiesławem Śliwińskim inwestować w promowanie gwiazd polskiego rocka przy udziale Ministerstwa Kultury i Polskiej Agencji Artystycznej PAGART. Byliśmy wtedy pierwszą i największą prywatną firmą, która zdominowała rynek krajowy, odnosząc poważne sukcesy impresaryjne, promocyjne i wydawnicze. Mieliśmy wtedy ogromny wpływ na wszystko, co działo się w polskiej rozrywce, a zaczęło się od festiwalu Pop Session. Potem powołaliśmy ruch muzyczny MMG i zorganizowaliśmy festiwal MMG w Jarocinie, gdzie zaczęły karierę największe gwiazdy polskiego rocka lat 80. Niektóre z nich funkcjonują do dzisiaj jako legendy.
Jakie projekty i inicjatywy były dla Pana szczególnie ważne w trakcie wieloletniej kariery?
Wojciech Korzeniewski: Kropką nad i było przejęcie i sprywatyzowanie jednego z największych festiwali w Europie, czyli festiwalu w Sopocie w 1988 roku, którego nikt nie chciał organizować i sfinansować. To było tuż przed transformacją. My podjęliśmy to wielkie ryzyko. Odnieśliśmy sukces organizacyjny i promocyjny, importując światowe gwiazdy i producentów MTV z Londynu. To dzięki nim pobiliśmy rekordy emisji telewizyjnej z festiwalu za granicą − już nikomu do dzisiaj nie udało się to na taką skalę.
Jak czuje się Pan z tym, iż Pana praca miała tak duży wpływ na polski show-biznes?
Wojciech Korzeniewski: Moje wieloletnie doświadczenie chciałbym przekazywać młodym ludziom i pomagać im w spełnianiu marzeń. Wydaje mi się, iż mam na to receptę i pomysły. Przede wszystkim trzeba samemu wiedzieć, czego chce się dokonać w życiu. Nie czekać na managera, impresaria i gwiazdkę z nieba. Postawić sobie konkretne cele, nie oglądać się na otoczenie i opinie, tylko samemu ciężko pracować. Skupić wokół siebie adekwatnych ludzi o podobnych zainteresowaniach i marzeniach. Współpracując z innymi i wspierając się wzajemnie, wejść na podium jako numer 1.
Rozmawiał: Mariusz Gryżewski