Wenecki konkurs wreszcie się rozkręca. Na Lido zobaczyliśmy "Baby Girl" Haliny Reijn z Nicole Kidman, Harrisem Dickinsonem i Antonio Banderasem, "The Order" Justina Kurzela z Jude'em Lawem i Nicholasem Houltem oraz "And Their Children After Them" Zorana i Ludovica Boukhermów. Filmy recenzują Małgorzata Steciak, Jakub Popielecki i Adam Kruk.
Not guilty pleasure
autorka: Małgorzata Steciak
O kobietach takich jak bohaterka "Babygirl" Haliny Reijn ("Bodies Bodies Bodies") mówi się "have it all" – mają wszystko, wygrały los na loterii, znalazły cheat code'y do łączenia bez wysiłku rozmaitych ról społecznych, jakimi naznaczona jest codzienność kobiet. Przynajmniej tych kobiet, które marzą o tym, żeby mieć fajną pracę, może jeszcze jakiś dom, związek, dzieci, czas na swoje pasje i dbanie o to, by w wieku 57 lat wyglądać jak Nicole Kidman.
Romy (Kidman) na pierwszy rzut oka wydaje się całkowicie spełniona. Jest prezeską innowacyjnej firmy logistycznej, ma wspierającego męża (Antonio Banderas), dwójkę dzieci i zachwycającą urodę podkreślaną nienagannymi stylizacjami. Sztab PR-owców czuwa, by jej publiczna persona pokrywała się z wartościami organizacji, kreującej swoją CEO na chodzący wzór do naśladowania dla młodego pokolenia kobiet wchodzących na rynek pracy. Kiedy podczas nagrywania materiałów promocyjnych bohaterce wypsnie się jakieś słowo kojarzące się ze słabością, należy je zastąpić innym, bardziej sprawczym, pozycjonującym ją jako silną liderkę. Dlaczego ktoś taki miałby narażać to wszystko dla – co za banał – romansu ze stażystą?
A jednak: Romy poznaje Samuela (świetny Harris Dickinson) i momentalnie kładzie na szali swoją reputację, karierę i małżeństwo, wdając się z młodym mężczyzną w ryzykowną erotyczną grę. Czy to kryzys wieku średniego, powtarzający się nawyk, a może potrzeba "odpięcia wrotek" przez kobietę, której wszystkie aspekty życia poddawane są skrupulatnej kontroli? Samuel niewątpliwie dostrzega w Romy coś, co przez lata było przez nią głęboko ukryte i tłumione. Realizując jej fantazje o bardziej kinky seksie, daje jej spełnienie, którego brakuje jej w długoletnim związku.
Seks, w ostatnich latach coraz rzadziej obecny we współczesnym mainstreamowym kinie (polecam wnikliwą analizę tego zjawiska autorstwa Kariny Longworth w podcaście "You Must Remember This"), staje się głównym tematem i fabularnym paliwem "Babygirl". Funkcjonuje tu jako język komunikacji, narzędzie kontroli, buduje intymność i zaufanie, a jednocześnie obnaża ludzkie słabości i pragnienia. Po pierwszych pokazach filmu w kuluarach weneckiego festiwalu pojawiły się głosy, iż "Babygirl" to najbardziej "hot" film roku. Faktycznie, stanąć z nim w szranki może chyba tylko "Challengers" Luki Guadagnino (mimo że, co ciekawe, w filmie Włocha nie ma przecież żadnej sceny seksu). Relacja Romy i Samuela działa tak dobrze, bo choć układ sił jest zdecydowanie nierówny, obie strony czują się w nowej sytuacji równie niepewnie. Jednocześnie możliwość nieskrępowanego eksplorowania własnej seksualności uwalnia bohaterów od nagromadzonego przez lata poczucia wstydu. Sceny erotycznych zbliżeń w "Babygirl" są też świetnie zainscenizowane (reżyserka podkreśla, iż to w dużej mierze zasługa koordynatorki intymności Lizzy Talbot). Równie intymne, co naładowane erotyzmem, ale też pełne niepewności, dziwnych dźwięków, przypadkowych niezręczności i nieoczywistych wybuchów uczuć.
Całą recenzję autorstwa Małgorzaty Steciak przeczytacie TUTAJ.
Zamorder
autor: Jakub Popielecki
"The Order" znaczy po angielsku "zakon" i łatwo zrozumieć, dlaczego taką nazwę wybrała sobie grupa białych suprematystów, o jakiej opowiada nowy film Justina Kurzela. "The Order" może znaczyć również "porządek" lub "rozkaz" – i oba słowa równie ładnie rymują się z ideologią lubiących swastykę ekstremistów. Podobne wieloznaczności powracają jednak w filmie Kurzela raz za razem i rzadko kiedy jest między nimi taka zgoda. W ustach rasistów termin "spook" służy tu za wyzwisko na tle rasowym, ale równie dobrze mógłby opisać ścigających ich rządowych agentów. Kiedy funkcjonariusz FBI mówi przywódcy aryjskiego zgromadzenia, iż ten należy do sekty, w odpowiedzi słyszy: "Pan również. Ta sekta to rząd federalny Stanów Zjednoczonych". Akcja opartego na prawdziwych wydarzeniach "The Order" rozgrywa się w latach 80., ale Kurzel chwyta tu pierwsze przejawy zweaponizowanego relatywizmu, jaki paraliżuje dziś wszelkie dyskusje światopoglądowe.
"The Order" pokazuje zresztą, iż choćby w szeregach ekstremistów nie ma zgody. Ubrany w garnitur Richard Butler (Victor Slezak), szef kongregacji ze swastyką na sztandarze, proponuje swojej trzódce drogę "kulturalnego" nazizmu: powolne przenikanie w szeregi instytucji i przejmowanie władzy drogą oficjalną. "Za 10 lat będziemy mieli własnych kongresmenów", mówi. Jego zbuntowany podopieczny, Bob Mathews (Nicholas Hoult), nie ma jednak cierpliwości, chce działać. Żeby sfinansować zbrojną rewolucję, organizuje szereg napadów na banki, które zwracają na niego uwagę FBI. I tak zawiązuje się intryga filmu.
"The Order" zaczyna się w zasadzie jak western. Samotny nieznajomy przyjeżdża do miasteczka, zdmuchuje kurz na pustym biurku i pyta lokalnego szeryfa: "Kto tu w okolicy łamie prawo?". Żmudne śledztwo w tej sprawie przeplatane jest zaś kolejnymi scenami rabunków – jeden z nich to wypisz, wymaluj współczesny odpowiednik napadu na dyliżans. Pulsująca wiązanka heistów i obław z "The Order" odsyła też oczywiście do "Gorączki" Michaela Manna czy "Aż do piekła" Davida Mackenziego. Ponurą zawiesinę amerykańskiej beznadziei, w jakiej taplają się bohaterowie, znamy natomiast z twórczości Taylora Sheridana ("Sicario", "Wind River") albo Jeremy'ego Saulniera ("Hold the Dark"). Jest wreszcie nieśmiertelny topos policyjnego dramatu, czyli duet zmęczonego wygi i ambitnego świeżaka. Za pierwszego robi agent FBI Terry Husk (Jude Law), za drugiego – lokalny policjant Jamie Bowen (Tye Sheridan). Bez zaskoczeń: weteran gwałtownie wciągnie żółtodzioba na mroczną ścieżkę nietzscheańskiej "walki z potworami".
Całą recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.
Zaznajomieni nad jeziorem
autor: Adam Kruk
To niezwykle zmysłowy film, choć długi – przygotujcie się na dwie i pół godziny seansu rozciągniętego niemal na całe lata 90. Jaka to jednak przyjemność przenieść się właśnie w tej dekadzie na północny wschód Francji – do jezior, do młodości, do pierwszych uniesień i rozczarowań. Ten słodko-gorzki smak (pamiętacie film Pasikowskiego?) wchodzi pod skórę. Szczególnie osobom, których ciągnie do prehistorycznych już dziś najntisów – bo, jak zauważyła w ostatnim numerze "Ekranów" Barbara Szczekała – "bliżej nam do roku 2050 niż 1990". Klimat lat 90. oddają w "And Their Children After Them" zdjęcia, których już sama "ziarnista, zgaszona, brudna kolorystyka" jest bardzo retro, bardzo atrakcyjna. Podobnie jak wykorzystana w filmie muzyka (kawałki Red Hot Chili Peppers, Metalliki, Aerosmith, Iron Maiden), koszulki Nirvany, oldskulowe komputerowe gry, w które pykają bohaterowie.
Oczywiście my w Polsce byliśmy wtedy trochę w innym miejscu niż Francuzi, ale też mieliśmy pewnie więcej nadziei, niż znaleźć można w filmowym Heillange, gdzie toczy się akcja filmu. To fikcyjne miasteczko, ale w uhonorowanej nagrodą Goncourtów powieści Nicolasa Mathieu "Leurs enfants après eux", którą inspirowali się twórcy filmu, jego pierwowzorem było Hayange – przygasła miejscowość w Lotaryngii, już wówczas borykająca się z bezrobociem i przestępczością, za które mieszkańcy obwiniają, jakżeby inaczej, migrantów. W filmie jednak polityka stanowi tło. Przecież są wakacje (nota bene roku 1992, kiedy urodziło się reżyserskie duo – bliźniacy Ludovic i Zoran Boukherma)! Nastoletni Anthony (Paul Kircher, syn Irene Jacob) i jego kuzyn (Louis Memmi) więcej niż o François Mitterrandzie, myślą o tym, by wreszcie poznać jakieś dziewczyny. I by w końcu zaliczyć.
Chłopaki spotykają je nad jeziorem, te zapraszają ich na imprezę. Na legalne wyjście jednak nie ma opcji – despotyczny ojciec Anthony’ego (Gilles Lellouche) każe mu pracować, kategorycznie też nie pozwala korzystać z ukochanego motocyklu, który mógłby ich tam zawieźć. Ten oczywiście – działając tu trochę jak strzelba Czechowa – zostanie wypożyczony przez chłopaków bez wiedzy rodziciela. Ten akt i impreza, na którą dzięki niemu się dostaną, zadecydują o kolejnych latach ich życia, bo maszyna zamiast dyskretnie powrócić do garażu, zostanie skradziona. Głównymi podejrzanymi są dwaj młodzi Arabowie wyproszeni z imprezy. Dlaczego? Rasizm zdaje się jedyną odpowiedzią, ale to rasizm choćby niezawiniony, podsłuchany pewnie gdzieś od rodziców. Odrzucenie jednak boli tak samo i będzie brzemienne w skutkach – poniżony Hacine (Sayyid El Alami) stanie się śmiertelnym wrogiem Anthony’ego, a ich utarczki ukazane zostaną w iście westernowym stylu (ujęcia na buty, pojedynki, brakuje tylko body count). To jednak nie western, tylko coming of age movie – podobne postrzeganie świata jest adekwatne młodości, kiedy wszystko zdaje się taaaaak dramatyczne.
Całą recenzję autorstwa Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.
***
recenzja filmu "Babygirl", reż. Halina Reijn
Not guilty pleasure
autorka: Małgorzata Steciak
O kobietach takich jak bohaterka "Babygirl" Haliny Reijn ("Bodies Bodies Bodies") mówi się "have it all" – mają wszystko, wygrały los na loterii, znalazły cheat code'y do łączenia bez wysiłku rozmaitych ról społecznych, jakimi naznaczona jest codzienność kobiet. Przynajmniej tych kobiet, które marzą o tym, żeby mieć fajną pracę, może jeszcze jakiś dom, związek, dzieci, czas na swoje pasje i dbanie o to, by w wieku 57 lat wyglądać jak Nicole Kidman.
Romy (Kidman) na pierwszy rzut oka wydaje się całkowicie spełniona. Jest prezeską innowacyjnej firmy logistycznej, ma wspierającego męża (Antonio Banderas), dwójkę dzieci i zachwycającą urodę podkreślaną nienagannymi stylizacjami. Sztab PR-owców czuwa, by jej publiczna persona pokrywała się z wartościami organizacji, kreującej swoją CEO na chodzący wzór do naśladowania dla młodego pokolenia kobiet wchodzących na rynek pracy. Kiedy podczas nagrywania materiałów promocyjnych bohaterce wypsnie się jakieś słowo kojarzące się ze słabością, należy je zastąpić innym, bardziej sprawczym, pozycjonującym ją jako silną liderkę. Dlaczego ktoś taki miałby narażać to wszystko dla – co za banał – romansu ze stażystą?
A jednak: Romy poznaje Samuela (świetny Harris Dickinson) i momentalnie kładzie na szali swoją reputację, karierę i małżeństwo, wdając się z młodym mężczyzną w ryzykowną erotyczną grę. Czy to kryzys wieku średniego, powtarzający się nawyk, a może potrzeba "odpięcia wrotek" przez kobietę, której wszystkie aspekty życia poddawane są skrupulatnej kontroli? Samuel niewątpliwie dostrzega w Romy coś, co przez lata było przez nią głęboko ukryte i tłumione. Realizując jej fantazje o bardziej kinky seksie, daje jej spełnienie, którego brakuje jej w długoletnim związku.
Seks, w ostatnich latach coraz rzadziej obecny we współczesnym mainstreamowym kinie (polecam wnikliwą analizę tego zjawiska autorstwa Kariny Longworth w podcaście "You Must Remember This"), staje się głównym tematem i fabularnym paliwem "Babygirl". Funkcjonuje tu jako język komunikacji, narzędzie kontroli, buduje intymność i zaufanie, a jednocześnie obnaża ludzkie słabości i pragnienia. Po pierwszych pokazach filmu w kuluarach weneckiego festiwalu pojawiły się głosy, iż "Babygirl" to najbardziej "hot" film roku. Faktycznie, stanąć z nim w szranki może chyba tylko "Challengers" Luki Guadagnino (mimo że, co ciekawe, w filmie Włocha nie ma przecież żadnej sceny seksu). Relacja Romy i Samuela działa tak dobrze, bo choć układ sił jest zdecydowanie nierówny, obie strony czują się w nowej sytuacji równie niepewnie. Jednocześnie możliwość nieskrępowanego eksplorowania własnej seksualności uwalnia bohaterów od nagromadzonego przez lata poczucia wstydu. Sceny erotycznych zbliżeń w "Babygirl" są też świetnie zainscenizowane (reżyserka podkreśla, iż to w dużej mierze zasługa koordynatorki intymności Lizzy Talbot). Równie intymne, co naładowane erotyzmem, ale też pełne niepewności, dziwnych dźwięków, przypadkowych niezręczności i nieoczywistych wybuchów uczuć.
Całą recenzję autorstwa Małgorzaty Steciak przeczytacie TUTAJ.
***
recenzja filmu "The Order", reż. Justin Kurzel
Zamorder
autor: Jakub Popielecki
"The Order" znaczy po angielsku "zakon" i łatwo zrozumieć, dlaczego taką nazwę wybrała sobie grupa białych suprematystów, o jakiej opowiada nowy film Justina Kurzela. "The Order" może znaczyć również "porządek" lub "rozkaz" – i oba słowa równie ładnie rymują się z ideologią lubiących swastykę ekstremistów. Podobne wieloznaczności powracają jednak w filmie Kurzela raz za razem i rzadko kiedy jest między nimi taka zgoda. W ustach rasistów termin "spook" służy tu za wyzwisko na tle rasowym, ale równie dobrze mógłby opisać ścigających ich rządowych agentów. Kiedy funkcjonariusz FBI mówi przywódcy aryjskiego zgromadzenia, iż ten należy do sekty, w odpowiedzi słyszy: "Pan również. Ta sekta to rząd federalny Stanów Zjednoczonych". Akcja opartego na prawdziwych wydarzeniach "The Order" rozgrywa się w latach 80., ale Kurzel chwyta tu pierwsze przejawy zweaponizowanego relatywizmu, jaki paraliżuje dziś wszelkie dyskusje światopoglądowe.
"The Order" pokazuje zresztą, iż choćby w szeregach ekstremistów nie ma zgody. Ubrany w garnitur Richard Butler (Victor Slezak), szef kongregacji ze swastyką na sztandarze, proponuje swojej trzódce drogę "kulturalnego" nazizmu: powolne przenikanie w szeregi instytucji i przejmowanie władzy drogą oficjalną. "Za 10 lat będziemy mieli własnych kongresmenów", mówi. Jego zbuntowany podopieczny, Bob Mathews (Nicholas Hoult), nie ma jednak cierpliwości, chce działać. Żeby sfinansować zbrojną rewolucję, organizuje szereg napadów na banki, które zwracają na niego uwagę FBI. I tak zawiązuje się intryga filmu.
"The Order" zaczyna się w zasadzie jak western. Samotny nieznajomy przyjeżdża do miasteczka, zdmuchuje kurz na pustym biurku i pyta lokalnego szeryfa: "Kto tu w okolicy łamie prawo?". Żmudne śledztwo w tej sprawie przeplatane jest zaś kolejnymi scenami rabunków – jeden z nich to wypisz, wymaluj współczesny odpowiednik napadu na dyliżans. Pulsująca wiązanka heistów i obław z "The Order" odsyła też oczywiście do "Gorączki" Michaela Manna czy "Aż do piekła" Davida Mackenziego. Ponurą zawiesinę amerykańskiej beznadziei, w jakiej taplają się bohaterowie, znamy natomiast z twórczości Taylora Sheridana ("Sicario", "Wind River") albo Jeremy'ego Saulniera ("Hold the Dark"). Jest wreszcie nieśmiertelny topos policyjnego dramatu, czyli duet zmęczonego wygi i ambitnego świeżaka. Za pierwszego robi agent FBI Terry Husk (Jude Law), za drugiego – lokalny policjant Jamie Bowen (Tye Sheridan). Bez zaskoczeń: weteran gwałtownie wciągnie żółtodzioba na mroczną ścieżkę nietzscheańskiej "walki z potworami".
Całą recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.
***
recenzja filmu "And Their Children After Them", reż. Ludovic Boukherma, Zoran Boukherma
Zaznajomieni nad jeziorem
autor: Adam Kruk
To niezwykle zmysłowy film, choć długi – przygotujcie się na dwie i pół godziny seansu rozciągniętego niemal na całe lata 90. Jaka to jednak przyjemność przenieść się właśnie w tej dekadzie na północny wschód Francji – do jezior, do młodości, do pierwszych uniesień i rozczarowań. Ten słodko-gorzki smak (pamiętacie film Pasikowskiego?) wchodzi pod skórę. Szczególnie osobom, których ciągnie do prehistorycznych już dziś najntisów – bo, jak zauważyła w ostatnim numerze "Ekranów" Barbara Szczekała – "bliżej nam do roku 2050 niż 1990". Klimat lat 90. oddają w "And Their Children After Them" zdjęcia, których już sama "ziarnista, zgaszona, brudna kolorystyka" jest bardzo retro, bardzo atrakcyjna. Podobnie jak wykorzystana w filmie muzyka (kawałki Red Hot Chili Peppers, Metalliki, Aerosmith, Iron Maiden), koszulki Nirvany, oldskulowe komputerowe gry, w które pykają bohaterowie.
Oczywiście my w Polsce byliśmy wtedy trochę w innym miejscu niż Francuzi, ale też mieliśmy pewnie więcej nadziei, niż znaleźć można w filmowym Heillange, gdzie toczy się akcja filmu. To fikcyjne miasteczko, ale w uhonorowanej nagrodą Goncourtów powieści Nicolasa Mathieu "Leurs enfants après eux", którą inspirowali się twórcy filmu, jego pierwowzorem było Hayange – przygasła miejscowość w Lotaryngii, już wówczas borykająca się z bezrobociem i przestępczością, za które mieszkańcy obwiniają, jakżeby inaczej, migrantów. W filmie jednak polityka stanowi tło. Przecież są wakacje (nota bene roku 1992, kiedy urodziło się reżyserskie duo – bliźniacy Ludovic i Zoran Boukherma)! Nastoletni Anthony (Paul Kircher, syn Irene Jacob) i jego kuzyn (Louis Memmi) więcej niż o François Mitterrandzie, myślą o tym, by wreszcie poznać jakieś dziewczyny. I by w końcu zaliczyć.
Chłopaki spotykają je nad jeziorem, te zapraszają ich na imprezę. Na legalne wyjście jednak nie ma opcji – despotyczny ojciec Anthony’ego (Gilles Lellouche) każe mu pracować, kategorycznie też nie pozwala korzystać z ukochanego motocyklu, który mógłby ich tam zawieźć. Ten oczywiście – działając tu trochę jak strzelba Czechowa – zostanie wypożyczony przez chłopaków bez wiedzy rodziciela. Ten akt i impreza, na którą dzięki niemu się dostaną, zadecydują o kolejnych latach ich życia, bo maszyna zamiast dyskretnie powrócić do garażu, zostanie skradziona. Głównymi podejrzanymi są dwaj młodzi Arabowie wyproszeni z imprezy. Dlaczego? Rasizm zdaje się jedyną odpowiedzią, ale to rasizm choćby niezawiniony, podsłuchany pewnie gdzieś od rodziców. Odrzucenie jednak boli tak samo i będzie brzemienne w skutkach – poniżony Hacine (Sayyid El Alami) stanie się śmiertelnym wrogiem Anthony’ego, a ich utarczki ukazane zostaną w iście westernowym stylu (ujęcia na buty, pojedynki, brakuje tylko body count). To jednak nie western, tylko coming of age movie – podobne postrzeganie świata jest adekwatne młodości, kiedy wszystko zdaje się taaaaak dramatyczne.
Całą recenzję autorstwa Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.