Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji żywi się kontrastami. Na Lido zadebiutowały dwie amerykańskie produkcje, które nie mogłyby być bardziej różne. Z jednej strony zrealizowana przez Apple'a komedia kryminalna "Samotne wilki" (reż. Jon Watts), której gwiazdami są George Clooney i Brad Pitt. Z drugiej: mierzony na arcydzieło trzygodzinny epos "The Brutalist" (reż. Brady Corbet), w którym wstąpili Adrien Brody, Felicity Jones i Guy Pearce. Kto wygrał to starcie? Filmy recenzują Małgorzata Steciak i Jakub Popielecki.
Clooney Pittowi wilkiem
autorka: Małgorzata Steciak
Komedia kryminalna, której fabularny szkielet to rywalizacja dwóch zgorzkniałych specjalistów od czarnej roboty, granych przez Brada Pitta i George'a Clooneya. Za kamerą Jon Watts, odpowiedzialny za sukces serii o Spider-Manie z Tomem Hollandem. Brzmi jak gotowy przepis na sukces. Niestety, interesujący punkt wyjścia i starcie dwóch charyzmatycznych osobowości to trochę za mało, by utrzymać zainteresowanie widza podczas niemal dwugodzinnego seansu "Samotnych wilków".
Gadacie tak samo, nosicie identyczne ubrania. Jesteście praktycznie tą samą osobą. Długo pracujecie razem? – pyta w jednej ze scen oczarowany Dzieciak, grany przez znanego z "Euforii" Austina Abramsa. Sęk w tym, iż bezimienni bohaterowie Brada Pitta i George'a Clooneya, dwaj specjaliści od tzw. "brudnej roboty", są swoimi zaciekłymi wrogami i dopiero co się poznali. Poprzez splot przypadków otrzymali to samo zlecenie i – czy im się to podoba, czy nie – po prostu muszą się dogadać. "Samotne wilki" Jona Wattsa to film taki o tym, jak faceci w średnim wieku skaczą sobie do gardeł ze szwagrem, który prowadzi konkurencyjny biznes, by w gruncie rzeczy odkryć, iż żyć bez siebie nie mogą.
Margaret (Amy Ryan) zaprasza do luksusowego pokoju hotelowego młodego mężczyznę (Abrams). Romantyczna schadzka kończy się tragedią: chłopak uderza głową w szklany stolik i pada trupem, stawiając bohaterkę w kłopotliwej sytuacji. Wysoko postawiona prokuratorka nie może sobie pozwolić na wizerunkowy skandal. Zamiast sprawdzić puls, sięga więc po telefon i dzwoni pod tajemniczy numer, który otrzymała kiedyś od znajomego "na wszelki wypadek". Po drugiej stronie linii słychać kojący głos George'a Clooneya, który tłumaczy, iż za chwilę wszystkim się zajmie. Mężczyzna jest specjalistą od brudnej roboty, zajmuje się "znikaniem" ludzi i dowodów, pomaga osobom takim jak Margaret wyjść z rozmaitych opresji. Kiedy dociera na miejsce, okazuje się jednak, iż do zlecenia został wynajęty drugi "załatwiacz" – grany przez Brada Pitta. Tak zaczyna się zawzięta walka, w której najważniejszą stawką wbrew pozorom wcale nie będzie czyjaś kariera czy choćby życie. Gorzej – chodzi o kruche męskie ego.
Całą recenzję autorstwa Małgorzaty Steciak przeczytacie TUTAJ.
Pretensjonalizm
autor: Jakub Popielecki
"The Brutalist" to taki rodzaj filmu, w którym epilog nazywa się "uwerturą". Seans trwa trzy i pół godziny, ma dialogi po węgiersku, rozdział zatytułowany "Hard Core of Beauty", wstawki z dokumentalnych kronik, zaplanowaną przerwę na siku w połowie, ziarnisty obraz z taśmy 70 mm i mnóstwo ambicji (ktoś mniej przychylny powie: mnóstwo pretensji). Dwa poprzednie filmy Brady'ego Corbeta, "Dzieciństwo wodza" (2015) i "Vox Lux" (2018) były samozwańczymi "portretami", odpowiednio: XX i XXI wieku. "The Brutalist" wraca do poprzedniego stulecia i z życiorysu jednego architekta wykuwa film-pomnik albo film-katedrę, film-wypowiedź na szereg tak zwanych Wielkich Tematów. Ostrzegam więc: Corbet chce, żeby widz przed nim klęknął, co widza przekornego może jedynie zirytować. Ale "The Brutalist" nie jest rodzajem filmu, który da się pochwalić jedynie za dobre chęci. Ta budowla stoi na solidnych fundamentach i pnie się całkiem wysoko.
Od razu zresztą startujemy z wysokiego C. Na ekran wkracza nasz bohater, węgierski architekt László Tóth (Adrien Brody), a Corbet przedstawia go we wspomnianej "uwerturze", którą ogląda się jak kapsułkę węgierskiego arthouse’u. Burzliwe losy bohatera – od wojennej traumy przez polityczne prześladowania po desperacką imigrację – oddychają tu bowiem stylem największych mistrzów kina znad Dunaju. Jest modernistyczny strumień narracji niczym z filmów Károlyego Makka czy Zoltána Huszárika, są karkołomne mastershoty w typie Miklósa Jancsó czy Béli Tarra, jest wreszcie przyklejona do pleców protagonisty kamera rodem z "Syna Szawła" László Nemesa. Puentą tej sekwencji jest moment przybicia do wybrzeży Ameryki: momentalnie klasyczne ujęcie stającej na głowie Statui Wolności. Oto Europejczyk z bagażem dobrych i złych skarbów Starego Kontynentu przybył na drugą stronę lustra, do Nowego Świata.
Intencja jest jasna: Corbet bierze na warsztat american dream. "The Brutalist" z premedytacją przypomina zatem filmową wersję tzw. "wielkiej amerykańskiej powieści": epicki metraż idzie tu w parze z epickim oddechem narracyjnym i epickimi tytułami rozdziałów. Nominalnie inspirowany powieścią Ayn Rand "The Fountainhead", w rzeczywistości film Corbeta ma z nią tyle wspólnego co – dajmy na to – "Aż poleje się krew" (2007) Paula Thomasa Andersona z własnym literackim pierwowzorem, czyli "Oil!" Uptona Sinclaira. "Aż poleje się krew" to jednak dobry punkt odniesienia (nawet jeżeli trudno o bardziej gryzący się pisarski duet niż indywidualistka Rand i socjalista Sinclair). Anderson opowiadał w swoim filmie o relacji kapitału z religią, "The Brutalist" tymczasem zgłębia relację kapitału ze sztuką. Zamiast przedsiębiorcy Daniela Plainview i pastora Elego Sundaya na scenę wkraczają artysta Tóth i jego patron, kapryśny milioner Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce). Razem z żoną Tótha, Erzsébet (Felicity Jones), tworzą oni napięty trójkąt wzajemnych oddziaływań, trochę jak z innego filmu Andersona, "Mistrza" (2012). Jeden jego bok to władza, drugi – seks, a trzeci – inspiracja.
Cała recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.
***
recenzja filmu "Samotne wilki", rez. Jon Watts
Clooney Pittowi wilkiem
autorka: Małgorzata Steciak
Komedia kryminalna, której fabularny szkielet to rywalizacja dwóch zgorzkniałych specjalistów od czarnej roboty, granych przez Brada Pitta i George'a Clooneya. Za kamerą Jon Watts, odpowiedzialny za sukces serii o Spider-Manie z Tomem Hollandem. Brzmi jak gotowy przepis na sukces. Niestety, interesujący punkt wyjścia i starcie dwóch charyzmatycznych osobowości to trochę za mało, by utrzymać zainteresowanie widza podczas niemal dwugodzinnego seansu "Samotnych wilków".
Gadacie tak samo, nosicie identyczne ubrania. Jesteście praktycznie tą samą osobą. Długo pracujecie razem? – pyta w jednej ze scen oczarowany Dzieciak, grany przez znanego z "Euforii" Austina Abramsa. Sęk w tym, iż bezimienni bohaterowie Brada Pitta i George'a Clooneya, dwaj specjaliści od tzw. "brudnej roboty", są swoimi zaciekłymi wrogami i dopiero co się poznali. Poprzez splot przypadków otrzymali to samo zlecenie i – czy im się to podoba, czy nie – po prostu muszą się dogadać. "Samotne wilki" Jona Wattsa to film taki o tym, jak faceci w średnim wieku skaczą sobie do gardeł ze szwagrem, który prowadzi konkurencyjny biznes, by w gruncie rzeczy odkryć, iż żyć bez siebie nie mogą.
Margaret (Amy Ryan) zaprasza do luksusowego pokoju hotelowego młodego mężczyznę (Abrams). Romantyczna schadzka kończy się tragedią: chłopak uderza głową w szklany stolik i pada trupem, stawiając bohaterkę w kłopotliwej sytuacji. Wysoko postawiona prokuratorka nie może sobie pozwolić na wizerunkowy skandal. Zamiast sprawdzić puls, sięga więc po telefon i dzwoni pod tajemniczy numer, który otrzymała kiedyś od znajomego "na wszelki wypadek". Po drugiej stronie linii słychać kojący głos George'a Clooneya, który tłumaczy, iż za chwilę wszystkim się zajmie. Mężczyzna jest specjalistą od brudnej roboty, zajmuje się "znikaniem" ludzi i dowodów, pomaga osobom takim jak Margaret wyjść z rozmaitych opresji. Kiedy dociera na miejsce, okazuje się jednak, iż do zlecenia został wynajęty drugi "załatwiacz" – grany przez Brada Pitta. Tak zaczyna się zawzięta walka, w której najważniejszą stawką wbrew pozorom wcale nie będzie czyjaś kariera czy choćby życie. Gorzej – chodzi o kruche męskie ego.
Całą recenzję autorstwa Małgorzaty Steciak przeczytacie TUTAJ.
***
recenzja filmu "The Brutalist", reż. Brady Corbet
Pretensjonalizm
autor: Jakub Popielecki
"The Brutalist" to taki rodzaj filmu, w którym epilog nazywa się "uwerturą". Seans trwa trzy i pół godziny, ma dialogi po węgiersku, rozdział zatytułowany "Hard Core of Beauty", wstawki z dokumentalnych kronik, zaplanowaną przerwę na siku w połowie, ziarnisty obraz z taśmy 70 mm i mnóstwo ambicji (ktoś mniej przychylny powie: mnóstwo pretensji). Dwa poprzednie filmy Brady'ego Corbeta, "Dzieciństwo wodza" (2015) i "Vox Lux" (2018) były samozwańczymi "portretami", odpowiednio: XX i XXI wieku. "The Brutalist" wraca do poprzedniego stulecia i z życiorysu jednego architekta wykuwa film-pomnik albo film-katedrę, film-wypowiedź na szereg tak zwanych Wielkich Tematów. Ostrzegam więc: Corbet chce, żeby widz przed nim klęknął, co widza przekornego może jedynie zirytować. Ale "The Brutalist" nie jest rodzajem filmu, który da się pochwalić jedynie za dobre chęci. Ta budowla stoi na solidnych fundamentach i pnie się całkiem wysoko.
Od razu zresztą startujemy z wysokiego C. Na ekran wkracza nasz bohater, węgierski architekt László Tóth (Adrien Brody), a Corbet przedstawia go we wspomnianej "uwerturze", którą ogląda się jak kapsułkę węgierskiego arthouse’u. Burzliwe losy bohatera – od wojennej traumy przez polityczne prześladowania po desperacką imigrację – oddychają tu bowiem stylem największych mistrzów kina znad Dunaju. Jest modernistyczny strumień narracji niczym z filmów Károlyego Makka czy Zoltána Huszárika, są karkołomne mastershoty w typie Miklósa Jancsó czy Béli Tarra, jest wreszcie przyklejona do pleców protagonisty kamera rodem z "Syna Szawła" László Nemesa. Puentą tej sekwencji jest moment przybicia do wybrzeży Ameryki: momentalnie klasyczne ujęcie stającej na głowie Statui Wolności. Oto Europejczyk z bagażem dobrych i złych skarbów Starego Kontynentu przybył na drugą stronę lustra, do Nowego Świata.
Intencja jest jasna: Corbet bierze na warsztat american dream. "The Brutalist" z premedytacją przypomina zatem filmową wersję tzw. "wielkiej amerykańskiej powieści": epicki metraż idzie tu w parze z epickim oddechem narracyjnym i epickimi tytułami rozdziałów. Nominalnie inspirowany powieścią Ayn Rand "The Fountainhead", w rzeczywistości film Corbeta ma z nią tyle wspólnego co – dajmy na to – "Aż poleje się krew" (2007) Paula Thomasa Andersona z własnym literackim pierwowzorem, czyli "Oil!" Uptona Sinclaira. "Aż poleje się krew" to jednak dobry punkt odniesienia (nawet jeżeli trudno o bardziej gryzący się pisarski duet niż indywidualistka Rand i socjalista Sinclair). Anderson opowiadał w swoim filmie o relacji kapitału z religią, "The Brutalist" tymczasem zgłębia relację kapitału ze sztuką. Zamiast przedsiębiorcy Daniela Plainview i pastora Elego Sundaya na scenę wkraczają artysta Tóth i jego patron, kapryśny milioner Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce). Razem z żoną Tótha, Erzsébet (Felicity Jones), tworzą oni napięty trójkąt wzajemnych oddziaływań, trochę jak z innego filmu Andersona, "Mistrza" (2012). Jeden jego bok to władza, drugi – seks, a trzeci – inspiracja.
Cała recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.