Warsztat Remigiusza Mroza

ekskursje.pl 3 lat temu

Napisałem niedawno o „mistrzowskim warsztacie” Remigiusza Mroza. Komcionauci na to zaszydzili z wyjściowego pomysłu powieści „Testament”. Postanowiłem ją nadrobić i wrócić do tematu.

Rzeczywiście, początek jest dokładnie tak idiotyczny, jak wtedy napisaliście. Nie chcę spojlować, ale nic w tej konkretnie kwestii się nie poprawia do samego końca.

Słowo „mistrz” może jest na wyrost, bo chodziło mi o zręczne rzemiosło, a nie o tworzenie arcydzieł. Nie byłbym sobą, gdybym się jednak nie bronił.

Przecież używamy słów typu „serwis mistrzowski” właśnie na określenie kogoś typu złota rączka – zdolnego rzemieślnika, który nam zabinduje droselklapę na szoner. Mróz zdolnym rzemieślnikiem z pewnością jest.

Potrafi skonstruować narratora, który nie ryksztosuje. Mała rzecz, a już na tym się wywracają początkujący autorzy przekonani, iż każdy głupi umie napisać kryminał.

Z kryminałem problem jest taki, iż typowy narrator prozy współczesnej, TPO (czyli „wszechwiedzący w trzeciej osobie”), skoro jest wszechwiedzący, to wie także, kto zabił. Jak to sensownie pociągnąć, żeby nam tego nie wypaplał?

Niektórzy próbują z tego wybrnąć stosując narratora subiektywnego w pierwszej osobie (FPS), który o zbrodni wie tyle co my. To ryzykowne rozwiązanie, bo skoro FPS wie tyle co my, to jest nudziarzem takim jak my.

O ile nie ma przygód takich jak Jack Reacher, ciężko mu utrzymać zainteresowanie czytelnika przez setki stron (a i Lee Child czasem daje odpocząć Reacherowi, oddając narrację TPO). FPS nam nie opisze tego, co tak bardzo lubimy u Jo Nesbo, czyli detalicznego opisu ostatnich sekund z życia ofiary.

Teoretycy kryminału uważają, iż do tego typu prozy najlepsza jest narracja w trzeciej osobie ze zmiennym punktem widzenia (TPMPOV). Nie wiem, czy Mróz czytał tych teoretyków, czy też sam na to wpadł, ale ją stosuje.

Robiąc przeskok z jednego punktu widzenia do drugiego, początkujący autor często się potyka i robi błąd wyrażany żartobliwym „who was phone?”. Przed chwilą byliśmy w głowie detektywa, potem w głowie przestępcy, a teraz w czyjej, autora?

Mróz robi to na tyle zręcznie, iż dla czytelnika to przebiega przezroczyście (zaznaczam: wypowiadam się na podstawie tego, co znam, czyli kilku „Chyłek” i „Świtu, który nie nadejdzie”). Większość czytelników nie zauważa tych przeskoków, a to znak mistrzowskiego opanowania rzemiosła.

Mróz dobrze sobie radzi z inną zasadą prozy sensacyjnej: konstruowania fabuły na zasadzie schodków: „woda woda woda BUM! woda woda woda BUM!”. Te jego „bum!” następuje zawsze kiedy trzeba, jakby to pisał ze stoperem (?).

No i tyle zalet. W sumie dwie: narracja i kompozycja. Ale w literaturze sensacyjnej to dużo.

Jak wszyscy, wolę narzekać niż chwalić, oddawszy więc autorowi komplementa, przejdę do wad. Bo jednak na hasło „nowy Nesbo” czy „nowy Chmielarz” reaguję ekscytacją, której nie budzi we mnie „nowy Mróz”. Gdybym Chyłkę polubił tak jak Jacka Reachera, miałbym już przeczytaną całość.

Zacznijmy od jakości wody. U Nesbo to będzie opis panoramy fiordu jesienią, rozważania o ewolucji brytyjskiego rocka gitarowego albo retrospektywa z drugiej wojny światowej.

U Mroza często to jest dosłownie lanie wody. „Wstał, odchrząknął, poprawił krawat. Wciąż nie zabierał głosu. Powiódł spojrzeniem po zebranych z bladym uśmiechem, jakby chciał ich przeprosić, iż nie może jeszcze przemówić, bo pisarz potrzebuje dalszych pięciu stron beztreściowego wypełniacza”.

Chyłka często kogoś pogania obcesowym „będziesz pan tak pieprzyć od rzeczy przez cały dzień”? Zawsze mi szkoda tych, których ona tak sztorcuje, no bo od razu widać, iż facet tak nie pieprzy z własnej woli. Po prostu autor w tym rozdziale wyznaczył mu rolę woziwody.

To dlatego właśnie Mróz potrafi pisać tak szybko. Inni autorzy wypełniają tę wodę owocami swojego riserczu. jeżeli akcję umieścili w przedwojennym Wrocławiu, to tutaj właśnie serwują nam jakieś ciekawostki na jego temat.

„Świt” mnie rozczarował jako książka o przedwojennej Warszawie, bo tej Warszawy tam po prostu nie ma. Niektórzy czepiali się Twardocha, iż w „Królu” przekręcił jakieś szczegóły, ale niewątpliwie STARAŁ SIĘ pokazać klimat tamtego miasta.

Mróz się nie stara. Owszem, padają jakieś nazwy ulic, ale równie dobrze akcja może się dziać na rogu Generycznej i Defaultowej.
Zaznaczę, iż tu akurat dokonał się ogromny postęp między wczesnymi Chyłkami, a względnie późnym „Testamentem”. przez cały czas jednak kosmicznie daleko do naturalizmu Chmielarza, nie mówiąc już o Żulczyku.

Mróz tak oszczędnie operuje detalami, iż większości scen z jego książek nie da się sobie wyobrazić. Twarz jednej postaci opisuje po prostu jako „przeciętną”. O innej pisze zaś, iż ma na sobie „drogi” garnitur.

Co za bezsensowny przymiotnik! Większość z nas się tym nie interesuje, więc nie potrafi na oko ocenić, czy ktoś ma na sobie garnitur za pięć stów czy pięć kafli.

Ci, którzy to potrafią, będą z kolei widzieć też inne detale – dwurzędowy, gabardynowy, na miarę (itd). Ale to Mróz musiałby sobie wyobrazić, a jemu się nie chce. Jak mawiał trener Piechniczek, głupi się zastanawia, mądry napierdala.

Jako petrolhead największe problemy mam ze słynnym BMW X5 Chyłki. W komentarzach krytykowano, iż w „Kasacji” ma ręczną skrzynię biegów („wrzuciła jedynkę”).

Prosty risercz wykazuje, iż do 2006 najtańsze wersje z najsłabszymi silnikami rzeczywiście oferowano z manualem. Tylko czy cała nasza wiedza na temat Chyłki pasuje nam do kogoś, kto wybrałby najsłabszą wersję?

Machnąłbym ręką na ten manual, bo samochody tej klasy zawsze mają opcję przełączenia się na ten tryb. Bardziej w „Kasacji” drażniła mnie scena, w której Chyłka w swoim BWM używa zakładanej na ucho słuchawki BT.

Od 2009 w BMW X5 już oferowano fabryczny zestaw głośnomówiący. Chyłka tak często prowadzi rozmowy z samochodu, iż byłby to dla niej must have.

W „Testamencie” kupuje nowy model (rocznik 2018 lub 2019). I co robi? „Głośna muzyka sprawiła, iż prawie nie usłyszała dzwonka, wyjęła telefon z podłokietnika, by sprawdzić, kto dzwoni”.

Doprawdy, BMW powinno wytoczyć proces za naruszanie dobrego imienia. Mróz ewidentnie nie jeździł samochodem tej klasy.

Ja też nigdy nie jeździłem akurat X5, ale kilkakrotnie innymi BMW z górnej półki. choćby w moim Subaru z półki średnio-średniej, gdy ktoś dzwoni, muzyka się AUTOMATYCZNIE WYCISZA, a wyświetlacz informuje nas, kto nam przerwał rozkoszowanie się solówką Davida Gilmoura. Sam telefon zostaje tam gdzie był, nie po to Harald Sinozęby wynalazł technologię Bluetooth (TM), żebyśmy go teraz szukali po omacku.

Samochód z tego rocznika i tej klasy ma wiele cech, które Mrozowi mogłyby się przydać literacko. Ma automatykę, która na styl prowadzenia Chyłki reagowałaby pasywno-agresywnymi brzęczykami („WYKRYTO PRZESZKODĘ!”), protestującymi przeciw manerwowaniu bez kierunkowskazu albo wyprzedzanie o grubość lakieru.

Jeśli to BMW z górnej półki, to ma też HUD, który wyświetla na szybie widoczne tylko dla kierowcy informacje: jego prędkość vs dozwoloną na tym odcinku prędkość, oraz inne obowiązujące tu znaki. To jest kopalnia motywów, Chyłka w prawdziwym BMW kłóciłaby się z HUD-em i brzęczykami.

Mróz o tym nie wie. Rzuca więc tandentymi metaforami typu „prowadziła jakby kodeks drogowy był tylko zbiorem luźnych sugestii”. A powinno być: „sam jesteś wykryta przeszkoda, warknęła Chyłka do HUDego”.

Chyłka ma do swojego samochodu emocjonalne podejście. Nazywa go „swoim dzieckiem”, ma opory przed oddawaniem komuś kierownicy, jest petrolheadką.

A jednak ona sama nie wie, czym adekwatnie jeździ. Jaka to generacja? Jaka wersja? Jaki silnik? Diesel czy benzyna?

W „Testamencie” mamy scenę kupienia samochodu i wygląda to dosłownie tak, iż Chyłka idzie do salonu i kupuje „iks piątkę”. Targuje się przy tym bez sensu o rabat, bo jest koniec miesiąca i sprzedawca chce wyrobić normę (w prawdziwym świecie Chyłka dostałaby większy rabat za bycie sławną prawniczką, ale musiałaby to załatwiać w centrali).

Pytania o model i wersję wyposażeniową nie zadaje ani ona, ani sprzedawca. Dowiadujemy się potem tylko, iż Chyłka dopłaciła za lepsze głośniki.

Wszytko co wiemy o Chylące sugeruje nam jednak, iż dość ważne dla niej byłoby pytanie, czy chce mieć 4, 6 czy 8 cylindrów, oraz czy skusiłaby się na wersję M. Wygląda na to, iż Mróz na etapie „Testamentu” przez cały czas nie wie, iż pod ogólnym hasłem BMW X5 kryje się paleta różnych wersji wyposażeniowych (w tym takie, na które nie stać choćby Chyłki więc powinna być jakaś scena, iż wzdycha, marzy itd.; „widząc smutek na jej twarzy, Oryński spytał, czy znów myśli o poronieniu. – Nie, iż nie mogę mieć wersji z silnikiem V8, która ma 567 koni – odparła).

Do tego Mróz musiałby zrobić tak elementarny risercz, jak przejrzenie broszury modelowej, choćby w internecie. Ale nie mógłby pisać powieści w miesiąc, gdyby riserczował cokolwiek.

W „Kasacji” Oryński mieszka na ulicy Mickiewicza, która przedstawiona jest jako slums. Nie mam pojęcia, skąd autor to wytrzasnął, od kiedy tę ulicę wytyczono, to raczej drogi adres. Zresztą w Warszawie choćby jeżeli kiedyś był slums, to razem z metrem przychodzi gentryfikacja.

Metrem? Jakim metrem? „Kasacja” dzieje się w rzeczywistości alternatywnej, w której w Warszawie nie ma metra!

Z niejasnych przyczyn Oryński z ulicy Mickiewicza do siedziby kancelarii Żelazny & McVay, mieszczącej się, jak wiadomo, na 21. piętrze wieżowca Skylight przy Złotych Tarasach, dojeżdża tramwajem. I zajmuje mu to 2 godziny (sic).

Nawet *gdyby* z powodu klaustrofobii nie korzystał z metra, to byłoby pół godziny. Ale wtedy też ktoś powinien wyrazić zdziwienie, widząc Oryńskiego idącego na przystanek tramwaju.

Zresztą choćby ludzie niejeżdżący metrem odwiedzają czasem stację centrum. Jest tam na przykład świetny sklep z komiksami. To jest po prostu niemożliwe, żeby Oryński tak konsekwentnie unikał „patelni”, choćby korzystając z tramwaju.

Wygląda na to, iż Mróz wziął te adresy z mapy, nie oglądając choćby budynków przez Google Street View” ani nie odpalając serwisu „jak dojadę”. Nie sprawdzał też cen.

Na początku Oryński jako stażysta zarabia 1000 złotych na rękę. To za mało, żeby wynająć samodzielne mieszkanie na Mickiewicza. Potem awansuje i zarabia już 6k brutto, co pozwala mu wynająć kawalerkę w centrum za 1500 i uważa tę cenę za „rozbój”.

Rozbój? Chyba na właścicielu! 1500 miesięcznie to w Warszawie kawalerka w blokowisku na praskich peryferiach, ale nie w centrum! Może pandemia i kryzys coś tu zmienią, ale przecież mowa o książce dziejącej się w latach 2014-2015.

Wkurza mnie to, bo pisałem już przedtem jak istotny dla mnie jest w kryminale ten balzakowski excel – żeby było wiadomo, ile kto zarabia, na co go stać, a hajs się ogólnie zgadzał. A jak się nie zgadza, to powinno oznaczać Mroczną Tajemnicę, jak w „Ojcu Goriot”. Tutaj się nic nie zgadza po prostu z niedbalstwa autora.

Jako varsavianista ubolewam też nad zmarnowaniem Szpitala Bielańskiego jako miejsca akcji. Rozgrywa się tam kilka rozdziałów „Kasacji”.

To bardzo charakterystyczny budynek, pełen adekwatności mogących ubogacić thriller. Moje życie przebiega trochę w jego cieniu – tam przyszedłem na świat, tam parę razy lądowałem w dzieciństwie, tam wreszcie odwiedzałem stosunkowo niedawno różne bliskie mi osoby.

Tyle tu okazji literackich! Opis parkowania pod, opis błądzenia po… A u Mroza to znowu budynek bez adekwatności, wziął go po prostu z mapy jako nazwę.

Krótko mówiąc, o ile sam schemat „woda woda woda BUM!” Mróz konstruuje z mistrzowską zręcznością, to sama woda jest podłej jakości. Niczym woda w Wiśle za prezydentury Lecha Kaczyńskiego, gdy non stop lały się do niej niefiltrowane nieczystości.

„Bum!” też jest takie sobie. Już starożytni potępiali zwroty akcji typu „deus ex machina”.

Świetnie je wykpił Marek Hłasko w „Pięknych dwudziestoletnich”: najpierw pakujemy bohatera w tarapaty, z których nie ma prawa się wydostać. A potem piszemy „Nadludzkim wysiłkiem Mike pokonał te irytujące okoliczności i wrócił do Nowego Jorku”.

Nie chcę tu robić spojlerów, żeby komuś nie psuć – jednak – przyjemności, ale u Mroza wygląda to tak. Oto nasi prawnicy chcą zastosować prawny wybieg, zwany Epsodem Meniętnym.

Przez cały rozdział studiują Ustawę o Epsodzie Meniętnym i ciągle dochodzą do tego samego wniosku. Że ustawa wyraźnie mówi, iż można to zrobić w sześciu przypadkach i żaden tu nie zachodzi (…woda woda woda…).

I nagle: „bum!”, Oryński odkrywa orzeczenie Sądu Najwyższego przewidujące wyjątek, który akurat idealnie pasuje do naszej sprawy. Uratowani!

Nie poznajemy treści tego orzeczenia. MROZOWI NIE CHCIAŁO SIĘ GO choćby WYMYŚLIĆ! Po prostu deus wyskoczył z machiny i zabił niemożliwego do pokonania smoka, żebyśmy wreszcie mogli przejść do następnego aktu.

I znów, to nie jest dla mnie dyskwalifikujący zarzut. Najwięksi mistrzowie gatunku stosują „deus ex machina”, zwykle jednak starają się to zamaskować. Mróz nie traci na to czasu.

Popkulturowy krytyk powinien pytać „skąd więc ten fenomen”. Częściowo odpowiedziałem na początku: sprawna narracja i rytmiczne „woda-woda-BUM!”, to już dużo.

W „Testamencie” widzę dalszy rozwój postaci Chyłki i Oryńskiego. Sporo w ich życiu się wydarzyło od „Zaginięcia”!.
To powinno zainteresować znanego szczecińskiego prozaika, o ile ten przez cały czas zajmuje się Biurową Klasą Średnią. Chyłka i Oryński to jej projekcje, jak w tych japońskich kreskówkach, gdzie czyjeś lęki się objawiają jako antropomorficzny potwór.

Chyłka to ucieleśnienie stereotypu tzw. „fajnej laski”. Nie pozwala mężczyznom na mansplaining czy przerywanie jej w pół zdania – to ona wyjaśnia, to ona przerywa. Toalety korporacyjnych biurowców pełne są szlochających kobiet, które chciałyby iść przez życie tak przebojowo jak Chyłka.

Lubi heavy metal, samochody, steki i piwo (choć w „Testamencie” jest już niepijącą alkoholiczną). Niczym w PRL-owskiej powieści dla młodzieży, Chyłka jest dziewczyną tak fajną, jakby była chłopakiem.

Oryński to z kolei ucieleśnienie lęków i marzeń milenialsa zatrzaśniętego na niskim szczeblu kariery. On się nie boi napyskować szefowi, odejść z pracy, dać w mordę gdy trzeba. Toalety korporacyjnych biurowców pełne są szlochających facetów, którzy choć raz chcieliby być odważni jak Oryński.

W późniejszych tomach pojawia się jego zmora, William McVay. To karykaturalny przedstawiciel elit.

To wszystko, na co Oryński musi ciężko zapracować, McVay dostał od życia na srebrnej tacy. Po prostu jako syn McVaya.
Ten wątek byłby choćby ciekawy, gdyby Mróz narysował go subtelniejszą kredką. W „Testamencie” to jednak tylko garść stereotypów.

W każdym razie, charakterystyka tych postaci (plus doskonałe wyczucie narracji/kompozycji), wydaje mi się kluczem do sukcesu tych książek.

Idź do oryginalnego materiału