„Transportowali mnie na wózku przez korytarze regionalnego szpitala.”

polregion.pl 14 godzin temu

Byłem przewożony na wózku korytarzami regionalnego szpitala w Krakowie.
Dokąd? zapytała jedna pielęgniarka drugą.
Może do oddzielnego pokoju, a może do wspólnego?
Po co do wspólnego, skoro jest możliwość oddzielnego?
Siostry spojrzały na mnie z prawdziwym współczuciem. Dopiero potem zrozumiałem, iż do oddzielnych oddziałów przydzielają umierających, by nie widzieli ich inni.
Lekarz powiedział: oddzielny, powtórzyła pielęgniarka.
Uspokoiłem się. Kiedy położyłem się na łóżku, poczułem pełen spokój, bo nie musiałem już nigdzie iść, nie miałem nic nikomu winny. Ogarnęła mnie dziwna obojętność wobec świata, nie obchodziło mnie, co się w nim dzieje. Nikt i nic mnie nie interesowało. Otrzymałem prawo do odpoczynku. Zostałem sam ze sobą, ze swoją duszą, ze swoim życiem. Zniknęły problemy, zniknęła gonitwa i ważne pytania. Cała ta codzienna bieganina, w jednej chwili, wydała się tak mała wobec Wieczności.

Wtedy wokół mnie znów rozbrzmiało prawdziwe Życie! Okazało się, iż to cudowne: poranny śpiew ptaków, promień słońca pełzający po ścianie nad łóżkiem, złote liście drzew machające w okno, głęboko niebieskie jesienne niebo, szumy miasta budzącego się od sygnałów samochodów, stukot obcasów po brukowanej ulicy, szeleszczące opadające liście Boże, jakie piękne Życie! I dopiero teraz to pojąłem.

No i niech tak będzie, powiedziałem sobie. Rozumiem. Mam jeszcze parę dni, by cieszyć się nim i kochać go całym sercem.

Uczucie wolności i szczęścia, które mnie ogarnęło, wymagało wyjścia, więc zwróciłem się do Boga, bo był mi najbliższy.

Panie Boże! radośnie wykrzyknąłem. Dziękuję Ci za to, iż dałeś mi możliwość dostrzeżenia piękna życia i pokochania go. Niech przed śmiercią, ale już wiem, jak cudzo pięknie żyć!

Wypełniał mnie stan spokojnego szczęścia i ukojenia. Świat dzwonił i migotał złotym światłem boskiej miłości. Wydawało się, iż miłość stała się wreszcie realna i dająca życie. Wszystko, co widziałem, wypełniało to złote światło i energia. Kochałem!

Oddzielny oddział i diagnoza ostry chłoniak czwartego stopnia, a także nieodwracalny stan organizmu, miały swoje zalety. Do umierających wpuszczano wszystkich w każdej chwili. Bliskim proponowano zorganizowanie pogrzebu, a do mnie podeszła żałobna kolejka krewnych. Rozumiałem ich trudności: o czym rozmawiać z osobą umierającą? Co ona o tym wie. Śmiesznie patrzyłem na ich zdezorientowane twarze. Cieszyło mnie: gdybym jeszcze ich wszystkich zobaczył! Najbardziej na świecie chciałem podzielić się z nimi miłością. Bawiłem krewnych i przyjaciół, jak potrafiłem: opowiadałem wesołe historie z życia. Wszyscy, dzięki Bogu, ryczało, a pożegnanie odbyło się w atmosferze euforii i zadowolenia.

Około trzeciego dnia znudziło mnie leżenie, zacząłem przechadzać się po sali, siadać przy oknie. Przy tym zajęciu złapał mnie lekarz, najpierw wywołując histerię, iż nie mogę wstawać.

Czy to coś zmieni? zapytałem.

Nie, zmieszany lekarz odparł. Ale nie możesz chodzić.

Dlaczego?

Twoje badania wskazują na śmierć. Nie możesz żyć, a już zaczęłaś wstawać.

Mijały maksymalnie cztery dni, które mi przydzielono. Nie umierałem, żarłowicznie jadłem banany. Czułem się dobrze. Lekarzowi było źle: nic nie rozumiał. Badania nie zmieniały się, krew kapała lekko różowawym kolorem, a ja zaczynałem wychodzić na korytarz patrzeć telewizję.

Szkodził lekarzowi. Miłość wymagała euforii otoczenia.

Doktorze, jak chcielibyście widzieć te wyniki?

No, przynajmniej takie. napisała mi jakieś litery i cyfry. Nic nie zrozumiałem, ale przeczytałem uważnie. Lekarz coś wymamrotała i odszedła.

O dziewiątej rano wpadła do mnie do sali krzycząc:

Co pan robi?!

Co robię?

Badania! Są takie, jakie pani mi napisała.

A skąd mam wiedzieć? I co z tego?

Uczta dobiegła końca. Przenieśli mnie do wspólnej sali. Krewni już się pożegnali i przestali przychodzić.

W sali było jeszcze pięć kobiet. Leżały, wpatrując się w ścianę, ponuro, milcząco i aktywnie umierały. Wytrzymałem trzy godziny. Moja miłość zaczęła się dusić. Trzeba było coś zrobić natychmiast.

Wyciągnąwszy z pod łóżka arbuza, położyłem go na stole, pokroiłem i głośno oznajmiłem:

Arbuz łagodzi nudności po chemioterapii.

Po sali rozniósł się zapach nadziei. Do stołu niepewnie podciągnęły się moje sąsiadki.

Naprawdę działa?

Tak, z pewnością potwierdziłam.

Arbuz chrupał soczyście.

No i naprawdę, minęło, powiedziała ta przy oknie.

U mnie też U mnie też radośnie potwierdziły inne.

Proszę, skinęła głową z zadowoleniem. I zaczęłam opowiadać kolejne wesołe historie

O drugiej w nocy wejdzie pielęgniarka i zapyta:

Kiedy przestanie pan się śmiać? Nie da pan wszystkim na piętrze spać!

Po trzech dniach lekarz niepewnie poprosił mnie:

Czy mógłby pan przenieść się do innej sali?

Po co?

W tej sali stan wszystkich się polepszył. A w sąsiedniej jest wiele ciężkich przypadków.

Nie! krzyknęły moje sąsiadki. Nie puścimy.

Nie puścili. Do naszej sali przychodzili sąsiedzi, po prostu po to, by usiąść, porozmawiać, pośmiać się.

I rozumiałem dlaczego. Po prostu w naszej sali mieszkała miłość. Otaczała każdego i sprawiała, iż było przytulnie i spokojnie. Najbardziej podobała mi się szesnasta latka w białej chustce, zawiązanej w kokardę na karku. Końce chustki wystawały na boki, przypominając małego króliczka. Miała chłoniaka w węzłach chłonnych i wydawało się, iż nie potrafi się uśmiechać. Po tygodniu zobaczyłem, jak czarujący i nieśmiały uśmiech pojawił się na jej twarzy. Gdy powiedziała, iż leki zaczynają działać i zdrowieje, zorganizowaliśmy święto przy pięknie nakrytym stole.

Gdy podeszliśmy do zgiełku, dyżurny lekarz patrzył na nas osłupiały, po czym rzekł:

Pracuję tu trzydzieści lat, a takiego nigdy nie widziałem.

Odwrócił się i odszedł. Długo się śmialiśmy, wspominając wyraz jego twarzy.

Czytałem książki, pisałem wiersze, patrzyłem przez okno, rozmawiałem z sąsiadkami, spacerowałem po korytarzu i kochałem wszystko, co widziałem: książkę, sąsiadkę, samochód na podwórzu za oknem, stare drzewo Iniekcje witamin były nieodłącznym elementem. Trzeba było coś wstrzykiwać. Lekarka prawie nie rozmawiała ze mną, tylko dziwnie się przyglądała, przechodząc obok, a po trzech tygodniach cicho powiedziała:

Hemoglobina jest o dwadzieścia jednostek wyżej niż norma zdrowego człowieka. Nie trzeba jej już podnosić.

Nie mogę potwierdzić tej diagnozy. Pan się leczy, choć nikt go nie leczy!

Kiedy mnie wypisywali, lekarz przyznał:

Szkoda, iż odchodzisz, mamy jeszcze tyle ciężkich przypadków.

Z mojej sali wypisali się wszyscy, a wskaźnik śmiertelności w oddziale spadł o trzydzieści procent.

Życie trwało dalej, tylko patrzenie na nie stało się inne, a sens wydawał się tak prosty. Trzeba po prostu nauczyć się kochać, a wtedy życzenia się spełnią, jeżeli formułujesz je z miłością. jeżeli nie będziesz nikogo oszukiwać, nie zazdrościć i nie obrażać, nie życzyć komuś zła

Tak to proste! Bo prawda jest taka, iż Bóg jest Miłością! Trzeba tylko zdążyć to przypomnieć i przekazać innym. Niech Boża Miłość napełni wszystkich i wszystko!

Idź do oryginalnego materiału