To nie sztuka zabić kruka

filmweb.pl 4 tygodni temu
Do wszystkich, którzy po pierwszych zwiastunach rebootu "Kruka" wieszczyli profanację oryginału: wykrakaliście. Rupert Sanders zrobił to, na co nie odważyli się twórcy żadnego z trzech sequeli – zakłócił wieczny odpoczynek Shelly i Erica (Sofia Shinas i Brandon Lee). Pycha kroczy jednak przed upadkiem. Reinkarnowani przez FKA Twigs i Billa Skarsgårda bohaterowie są do bólu nijacy, a w łączące ich uczucie, rzekomo silniejsze niż śmierć, musimy uwierzyć na słowo. Dzięki temu film, zamiast trzymać w napięciu i wzruszać, zabija nudą.

Największy grzech mają na sumieniu scenarzyści. "Kruk" zawsze był prostą historią o zemście zza grobu – tak było w komiksowym oryginale Jamesa O'Barra, tego trzymali się twórcy dotychczasowych odsłon. Niezależnie, czy opowiadali o parze kochanków (pierwsza, trzecia, czwarta część) czy o ojcu samodzielnie wychowującym dziecko (druga), na wstępie dostawaliśmy prosty komunikat: jeżeli rozdzieli ich śmierć, smutek będzie tak wielki, iż udręczona dusza nie zazna spokoju, póki nie wyrówna rachunków. Niestety Zach Baylin i William Josef Schneider najwyraźniej nie wierzą w inteligencję publiczności. Abyśmy w pełni pojęli niezwykły charakter relacji Erica i Shelly, dostajemy genezę ich związku. Tym samym pierwszy akt to w gruncie rzeczy prequel, który może i miałby rację bytu jako samodzielna produkcja, ale jako element fabuły jedynie nuży, w nieskończoność odwlekając to, na co wszyscy czekamy.

Bill Skarsgård, FKA Twigs
  • Yellow Flower
  • Larry Horricks


O ile oryginalni Eric i Shelly wiedli zwyczajne, uporządkowane życie, na tle innych par wyróżniając się jedynie gotycką stylówką, o tyle nowych bohaterów najtrafniej podsumowywałby facebookowy status "to skomplikowane". Scenopisarski duet usilnie chce nas przekonać, iż mamy do czynienia z młodymi ludźmi toczącymi nierówną walkę z demonami przeszłości – ale robi to bez polotu, sprowadzając ich problemy do garści banałów o trudnym dzieciństwie. Najgorzej wychodzi na tym FKA Twigs, której brakuje aktorskiego doświadczenia, by z pobieżnie zarysowanej postaci stworzyć wyrazistą protagonistkę. Nie potrafi ona w przekonujący sposób oddać jej zagubienia, a między nią a partnerującym jej Billem Skarsgårdem próżno szukać jakiejkolwiek chemii.

Występ w "Kruku" nie zapisze się też złotymi zgłoskami w filmografii młodego aktora – a ma on już przecież w swoim dorobku role mrocznych i niejednoznacznych moralnie bohaterów. Eric najciekawiej wypada, gdy tuż po śmierci próbuje zrozumieć, co się z nim dzieje. Jego panika jest jednym z nielicznych przykładów emocji, jakie zobaczycie na ekranie. Maniera wytatuowanego, zamkniętego w sobie bad boya, w którą wtłaczają go scenarzyści, nie daje Billowi Skarsgårdowi rozwinąć skrzydeł. Zach Baylin i William Josef Schneider traktują zresztą Erica jak postać z gry: każą mu gdzieś iść, zdobyć wskazówkę, pokonać bossa. Prześlizgują się przy tym po kolejnych wątkach, nie wykorzystując ich potencjału. choćby tytułowy kruk, w oryginale przewodnik i źródło siły protagonisty, zostaje sprowadzony do ornamentu.

Bill Skarsgård
  • Yellow Flower
  • Larry Horricks


Film Ruperta Sandersa wydaje się zresztą w takim samym stopniu wysmakowany estetycznie, co pozbawiony głębi. Pozornie wszystko jest na swoim miejscu: utrzymane w teledyskowej estetyce zdjęcia (Steve Annis powinien nawiązać współpracę z jakąś postgotycką kapelą), wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa (Joy Division przeplatające się z impresjami Claude’a Debussy’ego), efekty gore, które co wrażliwsze osoby mogą przyprawić o mdłości (kategoria R w pełni zasłużona). Problem w tym, iż elementy te nie zrekompensują niedociągnięć scenariusza – miałkiej, niemrawo rozwijającej się historii i przewidywalnego zakończenia. Brak charyzmy odtwórców głównych ról to gwóźdź do trumny "Kruka".

Twórcy szukają własnej drogi, nie oglądając się na produkcję z 1994 roku. Taka postawa z reguły zasługuje na pochwałę, ale należy pamiętać, iż "Kruk" to dzieło o szczególnym statusie. Jego legenda została ufundowana na podwójnej tragedii – zginął nie tylko Brandon Lee, ale też dziewczyna Jamesa O’Barra; komiksowy pierwowzór miał być formą autoterapii pozwalającej autorowi uporać się z żałobą. Tym samym wykorzystanie tej historii do taniego moralizatorstwa wydaje się policzkiem wymierzonym ich dziedzictwu.
Idź do oryginalnego materiału