Ten, który spogląda przez okno

polregion.pl 1 tydzień temu

Każdego wieczora dokładnie o ósmej Karol gasił światło w kuchni i siadał przy oknie. Ten rytuał był dla niego ratunkiem, nitką, za którą się trzymał, żeby nie rozpaść się na kawałki. Dzień zdawał się kończyć w tym momencie, gdy mógł po prostu siedzieć, nie mówić, nie tłumaczyć, po prostu – być.

W oknie naprzeciwko, na siódmym piętrze starego bloku przy ulicy Lipowej, zapalała się przygaszona żółta lampka. Nie od razu – z powolnym migotaniem, jakby ktoś się wahał: włączyć? nie przeszkodzi? czy to nie za jasne w takiej ciemności? Karol znał już to mruganie na pamięć, stało się znakiem: teraz coś się wydarzy. Nic głośnego, nie dla wszystkich. Tylko dla tych, którzy potrafią czekać.

W oknie pojawiała się kobieta. Drobna, w chustce, którą raz zdejmowała, raz poprawiała. Czasem z kubkiem, czasem z książką. A czasem – z takim wyrazem zmęczenia, jakby dzień trwał nie 24 godziny, ale całą wieczność. Siadała przy oknie, nie patrząc wprost na niego, ale jakby w ten sam punkt – w wieczór, w odbicie, w ciszę. Karol nazywał ją w myślach: kobieta w oknie. Bez imienia. Bez słów. Tylko światło i cień.

Nie znali się. Nie wiedział, jak ma na imię, nie słyszał jej głosu. Ale każde pojawienie się było jak wyznanie: ty żyjesz, ja też tu jestem. Wieczór za wieczorem Karol odkładał sprawy do ósmej. Potem – tylko okno. Jakby wszystko inne traciło sens, a tylko ta krótka chwila dawała uczucie istnienia. Zaczynał żyć od ósmej wieczorem. Dokładnie tyle, ile trwał jej zarys w świetle tej lampy.

Dwa lata temu Karol stracił żonę. Szybko, brutalnie, bez litości. Nie zdążył choćby się przestraszyć. Diagnoza, chemia, tlen, cisza. Śmierć przyszła nienagłaśnie – po prostu zgasiła życie, jak gasi się światło na klatce schodowej. On został. Sam. Nie wdowiec – cień. Na początku pił. Nie dlatego, iż chciał zapomnieć – po prostu nie wiedział, czym wypełnić pustkę. Potem – po prostu milczał. Nie z urazy, ale dlatego, iż w środku było… nic.

Liczył krople wody z kranu. Skrzypienie windy. Sygnały w słuchawce. Pracował zdalnie – mechanicznie, bez duszy. Przyjaciele zniknęli. Część sama. Części on sam odsunął. Życie stało się głuchą próżnią. Aż wiosną pojawiła się ona.

Na początku zauważył tylko cień. Zarys. Potem – twarz. Spokojne spojrzenie, bez ciekawości, bez narzucania się. Po prostu – wzrok. Neutralny. Rozgrzewający. Niczego nie żądający.

Pewnego dnia się spóźnił. Wrócił z apteki później niż zwykle. Światło w oknie już się paliło. Siedziała tam. Bez książki, bez kubka. Tylko oczy – i lekka, napięta nieruchomość. Jakby czekała. Albo wspominała. Podszedł do okna. Nieśmiało, z zatrzymanym oddechem. Uniósł dłoń. Delikatnie, ledwo zauważalnie. Bez oczekiwań. Nie zareagowała. Ale też nie odwróciła się. Pozostała. I to wystarczyło, żeby coś w nim drgnęło.

Następnego wieczora jej nie było. Lampka – świeciła. A jej – nie. Tylko puste okno. Kot – tak, siedział. Zgarbiony, z ogonem owiniętym wokół łap. Patrzył wprost w dół. Wprost na niego. Jakby wiedział. Jakby mówił: czekaj.

Karol nie mógł znaleźć sobie miejsca. Serce biło. Dziwnie. Szybko. Nie ze strachu – z czegoś prawie zapomnianego. Niepokoju. Troski. Wyszedł choćby na ulicę, obszedł blok, stanął pod przeciwległą klatką, podniósł głowę – wciąż to samo okno. Wciąż ta sama cisza. Nie odważył się zadzwonić. Nie śmiał. To była ich cicha umowa – być blisko, nie przekraczając granic.

Po dwóch dniach znów się pojawiła. Powoli, jakby poruszała się przez watę. Na ręce – opatrunek. Ruchy ostrożne. Ale wzrok – ten sam. Tylko trochę głębszy. Pewniejszy. Znów uniósł dłoń. Trochę niepewnie. A ona… podniosła w odpowiedzi. Czułe. Zmęczoną dłonią. Jak znak: jestem. widzę.

A rano znalazł pod drzwiami kartkę. Bez koperty. Złożoną na pół, z lekkimi załamaniami na brzegach. Jakby kogoś długo trzymała ją w dłoniach, zanim odważyła się zostawić. Pismo było kobiece, zaokrąglone:

*„Dziękuję, iż patrzysz. Ja też patrzę. To bardzo ważne.”*

Czytał te słowa raz za razem. Jak zaklęcie. Jak dowód, iż nie wszystko jest na próżno. Że cisza może mówić. Że można być zobacznym, choćby jeżeli nikt nie wymawia twojego imienia. choćby jeżeli nie wiesz, kim jesteś bez niej.

Znów usiadł przy oknie. Światło się zapaliło. Kobieta pojawiła się. I już nie było ani samotności, ani wyobcowania. Była ona. I on. Dwa zarysy w oknach. Dwa życia, które już nie brzmią w pustkę.

Czasem, żeby przetrwać, nie trzeba głośnych słów. Nie trzeba obietnic. Wystarczy jedno – żeby ktoś, choćby przez ulicę, cię zauważył. Żeby ktoś widział. Żebyś mógł powiedzieć, choćby bez dźwięku: jestem tu. I dostać w odpowiedzi – może nie głos, ale światło.
Światło, które zapala się każdego wieczoru w oknie naprzeciwko.

Idź do oryginalnego materiału