Ten, kto wpatruje się w okno

newskey24.com 1 tydzień temu

Każdego wieczora dokładnie o ósmej Łukasz gasił światło w kuchni i siadał przy oknie. Ten rytuał był dla niego ratunkiem, nitką, za którą się kurczowo trzymał, żeby nie rozpaść się na kawałki. Dzień zdawał się kończyć w tym momencie, gdy mógł po prostu siedzieć, nie mówić, nie tłumaczyć, po prostu – być.

W oknie naprzeciwko, na siódmym piętrze starego bloku przy ulicy Wiśniowej, zapalała się przytłumiona żółta lampa. Nie od razu – z powolnym migotaniem, jakby ktoś się wahał: włączyć ją? nie przeszkodzi? czy to nie za jasne w takiej ciemności? Łukasz znał już to mruganie na pamięć, stało się sygnałem: teraz coś się wydarzy. Nic głośnego, nie dla wszystkich. Tylko dla tych, którzy potrafią czekać.

W oknie pojawiała się kobieta. Drobna, w chustce, którą raz zdejmowała, raz poprawiała. Czasem z kubkiem, czasem z książką. A czasem – z wyrazem takiego zmęczenia, jakby dzień trwał nie 24 godziny, ale całą wieczność. Siadała przy oknie, nie patrząc wprost na niego, ale jakby w to samo miejsce – w wieczór, w odbicie, w ciszę. Łukasz nazywał ją w myślach: kobieta w oknie. Bez imienia. Bez słów. Tylko światło i cień.

Nie byli znajomymi. Nie znał jej imienia, nie słyszał jej głosu. Ale każde pojawienie się było jak wyznanie: żyjesz, ja też tu jestem. Wieczór za wieczorem Łukasz odkładał sprawy do ósmej. Potem – tylko okno. Jakby wszystko inne traciło sens, a tylko ta krótka chwila dawała poczucie istnienia. Zaczynał żyć od ósmej wieczorem. Dokładnie tak długo, jak długo jej sylwetka była widoczna w świetle tej lampy.

Dwa lata temu Łukasz stracił żonę. Szybko, brutalnie, bez litości. Nie zdążył choćby się przestraszyć. Diagnoza, chemioterapia, tlen, cisza. Śmierć przyszła bez dramatu – po prostu zgasiła życie, jak gasi się światło na klatce schodowej. Został. Sam. Nie wdowcem – cieniem. Na początku pił. Nie dlatego, iż chciał zapomnieć – po prostu nie wiedział, czym wypełnić pustkę. Potem – tylko milczał. Nie z żalu, ale dlatego iż w środku było… nic.

Liczył krople wody z kranu. Skrzypienie windy. Sygnały w słuchawce. Pracował zdalnie – mechanicznie, bez duszy. Przyjaciele zniknęli. Część sama. Część – on ich odepchnął. Życie zamieniło się w głuchą próżnię. Aż pewnej wiosny pojawiła się ona.

Najpierw zauważył tylko cień. Sylwetkę. Potem – twarz. Spokojne spojrzenie, bez ciekawości, bez wtargnięcia. Po prostu – wzrok. Neutralny. Rozgrzewający. Niczego nie żądający.

Pewnego dnia się spóźnił. Wrócił z apteki później niż zwykle. Światło w oknie już się paliło. Ona tam siedziała. Bez książki, bez kubka. Tylko oczy – i lekka, napięta nieruchomość. Jakby czekała. Albo wspominała. Podeszedł do okna. Nieśmiało, z zatrzymanym oddechem. Podniósł rękę. Delikatnie, ledwo zauważalnie. Bez oczekiwań. Nie zareagowała. Ale też nie odwróciła się. Pozostała. I to wystarczyło, żeby coś w nim drgnęło.

Następnego wieczora jej nie było. Lampa – świeciła. Ale jej – nie. Tylko puste okno. Kot – owszem, siedział. Zgarbiony, z ogonem owiniętym wokół łap. Patrzył wprost w dół. Wprost na niego. Jakby wiedział. Jakby mówił: czekaj.

Łukasz nie mógł znaleźć sobie miejsca. Serce mu waliło. Dziwnie. Szybko. Nie ze strachu – z czegoś prawie zapomnianego. Niepokoju. Troski. Wyszedł choćby na ulicę, obszedł blok, stanął pod tamtym podwórkiem, podniósł głowę – wciąż to samo okno. Wciąż ta sama cisza. Nie odważył się dzwonić. Nie śmiał. Przecież to była ich cicha umowa – być blisko, nie przekraczając granic.

Po dwóch dniach się pojawiła. Powoli, jakby poruszała się przez watę. Na ręce – opatrunek. Ruchy ostrożne. Ale wzrok – ten sam. Tylko trochę głębszy. Pewniejszy. Znowu podniósł rękę. Nieco niepewnie. A ona… podniosła w odpowiedzi. Łagodnie. Zmęczoną dłonią. Jak znak: jestem. widzę cię.

A rano znalazł pod drzwiami kartkę. Bez koperty. Złożoną na pół, z lekkimi zagięciami na rogach. Jakby ktoś długo trzymał ją w dłoniach, zanim postanowił zostawić. Pismo było kobiece, zaokrąglone:

„Dziękuję, iż patrzysz. Ja też patrzę. To bardzo ważne.”

Czytał te słowa raz za razem. Jak zaklęcie. Jak dowód, iż to nie wszystko na próżno. Że milczenie może mówić. Że można być zobacznym, choćby jeżeli nikt nie wymienia cię po imieniu. choćby jeżeli nie wiesz, kim jesteś bez niej.

Znowu usiadł przy oknie. Światło się zapaliło. Kobieta się pojawiła. I już nie było samotności, ani wyobcowania. Była ona. I on. Dwie sylwetki w oknach. Dwa życia, które już nie dźwięczą w pustkę.

Czasem, żeby przetrwać, nie potrzeba głośnych słów. Nie trzeba obietnic. Wystarczy jedno – żeby ktoś, choćby przez ulicę, cię zauważył. Żeby ktoś widział. Żebyś mógł powiedzieć, choćby bez dźwięku: jestem tu. I dostać w odpowiedzi – może nie głos, ale światło.
Światło, które zapala się każdego wieczoru w oknie naprzeciwko.

Idź do oryginalnego materiału