Taniec we dwoje: jak kryzys zdrowotny stał się początkiem historii

newskey24.com 3 dni temu

Taniec dla dwojga: historia, która zaczęła się od kryzysu nadciśnieniowego

Barbara Pawłowska przyjechała do małego uzdrowiska w Karpaczu z nadzieją, iż wreszcie, po latach, odpocznie naprawdę. Bez pracy, telefonów i trosk. ale odpoczynek zaczął się niespodziewanie – w korytarzu wpadła na nią młoda kobieta w białym kitlu, przerażona i zdezorientowana.

— Proszę, pomóżcie! Mężczyźnie w sąsiednim pokoju słabo! Niech pani wezwie lekarza!

— Jestem lekarzem — błyskawicznie zareagowała Barbara. — Prowadźcie.

W pokoju na leżance leżał blady mężczyzna. Barbara gwałtownie przejęła kontrolę: zmierzyła ciśnienie, rozpoznała nadciśnieniowy atak, podała leki.

— Wszystko w porządku — powiedziała, gdy do pokoju wpadli dyżurny lekarz i pielęgniarka. — Ciśnienie podskoczyło, ale nic poważnego. Już podałam, co trzeba.

— Wybaczcie, pracujecie tu? — spytał zdumiony mężczyzna, odzyskując przytomność.

— Nie, odpoczywam. A przynajmniej miałam taką nadzieję — uśmiechnęła się Barbara.

Tak poznała Jerzego Kwiatkowskiego — sąsiada z piętra, eleganckiego, z siwiejącymi skroniami, bystrym spojrzeniem i smutnym uśmiechem.

Nieszczęśliwy romans i wieczór w altanie
Później Barbara zauważyła, jak przy kolacji obok Jerzego siedzi efektowna blondynka w obcisłej sukience, z wyrazem nudy na twarzy. Przy sąsiednim stoliku jedna z kuracjuszek szepnęła:

— Ta młódka pewnie liczyła na jego pieniądze, ale on już nie ten sam. A do tego, jak słychać, kręci się z zarządcą uzdrowiska. Stąd ciśnienie dziadkowi podskoczyło.

Barbara słuchała półuchem. Ona, jak nikt, znała cenę takich historii. Jej własny mąż kiedyś odszedł do młodszej. Porzucił ją po dwudziestu latach małżeństwa dla „drugiej młodości”, odszedł i nigdy się nie obejrzał.

Zdrada nie zrobiła jej zgorzkniałą, ale nauczyła ostrożności. Praca, dzieci, cicha siła woli i zimna głowa — to jej pomogło przetrwać. A teraz, po latach, dzieci podarowały jej wyjazd, by choć trochę żyła dla siebie.

Barbara upodobała sobie altanę w najdalszym zakątku parku. Było tam chłodno, cicho, a liście nad głową szeptały swoje opowieści. Siedziała z książką, gdy zajrzał tam Jerzy.

— Mogę przysiąść? U pani rajski kąt.

— Proszę. Tylko boję się, iż pańska towarzyszka już pana szuka.

— Niech szuka — machnął ręką. — Niech energię na mnie zmarnuje.

Taniec, który wszystko zmienił
Rozmowa przeciągnęła się. Jerzy okazał się wrażliwym, interesującym człowiekiem, z poczuciem humoru i głębią w oczach. Rozmawiali aż do obiadu, a wieczorem umówili się na spacer wzdłuż strumienia.

— A jak pani się zapatruje na tańce, Barbaro Pawłowska? — nagle zapytał.

— Kiedyś bardzo je lubiłam…

— To chodźmy! Wśród moich rówieśnic z jadalni będziemy wyglądać na nastolatków.

Śmiała się. Śmiała się i tańczyła. I dziwiła się, jak lekko jej na sercu.

Potem spotykali się codziennie. Czasem dołączała tamta blondynka, Kasia. ale wyraźnie nudziła się w ich towarzystwie. Tematy rozmów były dla niej niezrozumiałe, a żarty — „za mądre”.

Zazdrość jako sygnał końca
Pewnego dnia Barbara usłyszała awanturę w sąsiednim pokoju. Kobiecy głos wrzeszczał histerycznie:

— Ty ciągle z tą starą lekarką! Nie mam tu już po co zostać!

Barbara uśmiechnęła się. „Stara” — zabawne. Zwłaszcza z ust dziewczyny, której brakowało i gracji, i rozumu.

Następnego dnia Kasia wyjechała. Jerzy wreszcie odetchnął z ulgą.

Lecz Barbara wciąż nie rozumiała: po co jej to wszystko? Może potrzebuje przyjaźni? A może tylko wdzięczności? Albo lekarza pod ręką na wszelki wypadek?

A jednak przez te dni ani razu nie mówił o zdrowiu. Nie prosił o radę.

Dzień rodzinny — dzień wyznań
W niedzielę do Barbary przyjechali dzieci. Syn z żoną, córka z wnukami. Urządzili piknik za terenem uzdrowiska. Jerzy obserwował z daleka.

Barbara zaprosiła go dołączyć. Przedstawiła jako sąsiada. Jerzy bez trudu wpasował się w grupę, pomagał przy grillu, śmiał się, słuchał.

Wieczorem, gdy wszyscy odjechali, spotkali się przy wejściu do sanatorium.

— Jakaś pani smutna. Wszystko w porządku?

— Tylko dzieci wyjechały. To zawsze trochę boli.

— Ma pani wspaniałe dzieci, Barbaro. Zazdroszczę w dobrym znaczeniu. U mnie z synem… inaczej. Jego matka zginęła, gdy miał dziesięć lat. Wypadek. Ja przeżyłem, ona nie. Mieszkał u moich rodziców. A ja próbowałem zapomnieć: najpierA gdy w końcu wyjeżdżali z uzdrowiska, ich dłonie splotły się mimowolnie, jakby obiecali sobie, iż już nigdy nie będą sami.

Idź do oryginalnego materiału