Zuzanna nie czuła winy za to, iż po prostu się urodziła. Ale ciężar tego, w jaki sposób przyszła na świat, przygniatał ją z taką siłą, iż czasem chciała zniknąć. Jej istnienie nie było pomyłką – tylko namiętnością. Jednym momentem, który jej ojciec tak rozpaczliwie próbował ukryć przed światem. Zwłaszcza przed swoją rodziną.
Jej matka była młodą, naiwną studentką, gdy wdała się w krótki, niemal niewinny romans z wykładowcą z Uniwersytetu Warszawskiego. Był żonaty, miał już córkę – Agnieszkę. Z pozoru szczęśliwa rodzina. Stabilność. Zdjęcia na ścianie i podpisane kartki. A matka Zuzanny była tylko epizodem. Epizodem, który okazał się przełomowy.
Zuzanna nie znała ojca naprawdę. Tylko te rzadkie spotkania, gdy pojawiał się z torbą pełną słodyczy i nowych książek. Chodzili na spacery po Łazienkach, gdzie zawsze trzymał dystans, ale nie mógł ukryć czułości w oczach. Pamiętała tylko raz, jedyny raz, gdy spotkali się we trójkę – on, Agnieszka i ona. Tego dnia wydawało jej się, iż to właśnie jest prawda. Że może być inaczej. Że tata to nie tajemnica, a ktoś, za kogo można trzymać się otwarcie.
Ale to była iluzja. Nazywano ją „owocem namiętności”. Sam to kiedyś powiedział – nie jej, ale matce. Że nie może zniszczyć rodziny. Że ma Agnieszkę, żonę i ustabilizowane życie. Ale całkiem porzucić jej też nie potrafił. Dlatego żyła w cieniu. Na marginesie jego życia, jak niewyraźny kształt na fotografii.
Gdy Zuzanna przyszła na pogrzeb ojca, stała z boku. Jak obserwatorka. Agnieszka płakała, jej matka trzymała się z wysiłkiem. A Zuzanna milczała. W środku wszystko wrzało. Patrzyła na Agnieszkę, próbując dostrzec w jej rysach te same cechy, które widziała w lustrze. Mieli tego samego ojca. Ale Agnieszka miała go w całości, a Zuzanna – tylko te skradzione, przelotne chwile.
Wiedziała, iż w testamencie została wymieniona kamienica. Ta sama, babcina. Ta, w której on sam się urodził. Zostawił ją Zuzannie. Nie żonie, nie Agnieszce – tylko jej. W tym geście było wszystko. Uznanie, na które czekała. Spóźnione. Nieme. Ale ważniejsze niż cokolwiek.
Podczas czytania testamentu powietrze zdawało się drżeć. Wszystkie spojrzenia parzyły. Zuzanna siedziała, jakby na rozżarzonych węglach. Agnieszka patrzyła na nią tak, jakby przyszła nie do notariusza, ale by ukraść czyjeś życie. W tych oczach było wszystko: niezrozumienie, gniew, ból. Zuzanna chciała powiedzieć: „Nie chodzi mi o mieszkanie. Chodzi o pamięć. O to, żeby wreszcie przestać być niczym.”
Ale nie powiedziała. Wiedziała – tam, w tej drugiej rodzinie, nikt by nie zrozumiał. Tam jej nie chcieli, nie prosili, a już na pewno – nie zamierzali uznać.
Wieczorem siedziała w swojej małej, jeszcze nieurządzonej kamienicy. W tej samej, którą zostawił jej ojciec. Na parapecie stała filiżanka z zimną herbatą. W powietrzu unosił się zapach kurzu i czegoś z dzieciństwa. Zuzanna przypomniała sobie, jak kiedyś przyszedł w deszcz. Przemoczony, zły, zmęczony. Ale z paczką pierniczków i nową książką. Wtedy usiadł obok w milczeniu i tylko gładził ją po głowie. Bez słów. Tylko ciepło dłoni. Wtedy poczuła się córką.
Teraz to już przeszłość. I przyszłości – z tą rodziną – też nie będzie. Zuzanna rozumiała, iż Agnieszka nigdy jej nie zaakceptuje. A jej matka – tym bardziej. Można je było zrozumieć. Kto chciałby dzielić się wspomnieniami? Miłością? A choćby urazą?
Ale nie mogła odmówić. Kamienicy. Tego skrawka uznania. Nie chodziło o chciwość. Chodziło o prawo do istnienia.
Zuzanna wiedziała – na zawsze pozostanie obca. Ale może kiedyś Agnieszka zrozumie: ona też nie wybierała. Nie prosiła, by urodzić się w cieniu.
I może pewnego dnia, przypadkiem spotkawszy się na ulicy, Agnieszka po prostu powie „cześć”. Bez gniewu. Bez wyrzutu. Po ludzku. Wtedy Zuzanna odpowie.
— Cześć. Trochę… jesteśmy do siebie podobne, co?
Jeśli to się zdarzy – to znaczy, iż nie na próżno. Że choć przez sekundę nie będzie tylko „owocem namiętności”. Ale córką. Prawdziwą.