„Sztuka pięknego życia” – emocje na zamówienie [RECENZJA]

filmawka.pl 1 dzień temu

„Na końcówce totalnie się rozkleiłam”, „Do pewnego momentu wstrzymywałem łzy, ale później już nie byłem w stanie” – właśnie tego typu zdania słyszałem, wychodząc z seansu Sztuki pięknego życia. Będąc szczerym, mam wrażenie, iż rozmowa o tym filmie sprowadzi się właśnie do tego. Dlatego na samym początku warto zaznaczyć – tak, ja również płakałem podczas seansu. Nie mogę wyzbyć się jednak wrażenia, iż to, kiedy mam płakać, a kiedy się śmiać, zostało tak zaprojektowane, żeby nie dać mi wyboru.

Na przestrzeni całego filmu towarzyszymy dwójce bohaterów – Tobiasowi (Andrew Garfield) i Almut (Florence Pugh). Co istotne, nie obserwujemy tej relacji chronologicznie – od początku poznania w szpitalu, po wspólne wychowywanie dziecka. Zamiast tego dostajemy migawki z ich wspólnego życia. Mamy na przykład scenę, kiedy Almut przygotowuje śniadanie Tobiasowi. Otrzymujemy wtedy przedsmak ich relacji, następuje cięcie i nagle widzimy bohatera, który wciąż mieszka z ojcem i nie ma pojęcia o istnieniu swojej przyszłej miłości.

„Sztuka pięknego życia”/ fot. materiały prasowe Kino Świat

Nielinearna narracja, obok kreacji aktorskich, jest bez wątpienia główną siłą tego filmu. Gdyby nie ta decyzja twórców, Sztuka pięknego życia nie byłaby w stanie tak dobrze ukryć swoich ubytków scenariuszowych. Taki sposób narracji jest zatem bardzo funkcjonalny w filmie – nie dość, iż obrany zabieg bardziej angażuje widzów w proces rekonstrukcji historii, to jeszcze możemy więcej treści wydobyć z niechronologiczne zestawionych ze sobą scen. Dzięki temu uzyskujemy większą głębię relacji dwójki bohaterów, możemy lepiej zrozumieć ich decyzje z przeszłości, poznając wcześniej ich zachowanie z przyszłości. Oczywiście działa to tylko do pewnego momentu.

Niestety w trakcie oglądania coraz bardziej widoczny jest fakt, iż scenariusz jest najsłabszym elementem tej produkcji. Jest strasznie kliszowy, nie zaskakuje nas w żaden sposób – ot historia, jakich milion. Wszystkie zabiegi, wątki czy choćby dramaturgia sprawiają wrażenie „zapożyczonych” od każdej sztampowej historii melodramatycznej. Dlatego nielinearna narracja do pewnego momentu ładnie to maskuje, sprawiając wrażenie, jakoby Sztuka pięknego życia była głębszą znaczeniowo produkcją niż w rzeczywistości jest.

„Sztuka pięknego życia”/ fot. materiały prasowe Kino Świat

Wątek konkursu kulinarnego jest typowym zapychaczem scenariuszowym, wrzuconym tylko po to, by stworzyć konflikt w trzecim akcie. Twórcy niepotrzebnie próbują dokooptować dodatkowy spór, tracąc przy tym z oczu główny temat filmu. Sceny związane z zawodami zawsze są wprowadzane na siłę, bez przemyślenia. jeżeli John Crowley chciał zwiększyć ilość wątków, mógł dogłębniej przyjrzeć się relacji bohaterów z rodzicami, zwłaszcza, iż w trakcie seansu jest nam jasno sugerowane, iż więź Almut z ojcem zbudowała jej charakter. Tobias ze swoim tatą ma również ciekawą relację, zbudowaną na wzajemnej trosce – aż szkoda, iż jest jej tak mało na ekranie.

Oczywiście, to wciąż film, przez który płynie się bezboleśnie, głównie dzięki chemii między Garfieldem i Pugh. Nie dość, iż są to świetni aktorzy, to jest w nich coś takiego, co sprawia, iż po prostu nie da się ich nie lubić. Dlatego od samego początku kibicujemy tym bohaterom i kupujemy ich uczucie. Almut, grana przez Florence Pugh, jest całkiem rozbudowaną postacią. Reżyser pozwala nam wniknąć w jej psychikę, co pomaga nam zrozumieć decyzje, jakie podjęła, choćby jeżeli są one dosyć sztampowe. Problemem niestety jest bohater, w którego wciela się Andrew Garfield.

„Sztuka pięknego życia”/ fot. materiały prasowe Kino Świat

Jego jedynymi cechami są: fakt, iż istnieje w relacji z Almut i to, iż zapisuje informacje w dzienniku. Oczywiście Garfield choćby w takiej roli wywołuje emocje u widza, nie zmienia to jednak faktu, iż jego postać nie jest w żaden sposób pogłębiona. Nie istnieje on w żadnym innym wymiarze niż kontekst jego związku z Almut, co jest dużym błędem. Postać Pugh, ze swoim wątkiem nieuleczalnej choroby, siłą rzeczy wysuwa się na pierwszy plan. Wciąż jednak tak silne potraktowanie po macoszemu Tobiasa aż kłuje w oczy. John Crowley na samym początku sugeruje, jakoby chciał pokazać tę relację w sposób symetryczny, co tym bardziej zgrzyta z efektem końcowym.

Zostaje jeszcze kwestia wywoływania emocji u widza. Tak, odbiorcy wzruszą się na tej produkcji. Tak, będą również się śmiać i może choćby wydadzą z siebie jakże charakterystyczne „oooohhhh” w pewnych momentach. Mam jednak z tym wszystkim pewien problem. Praktycznie każdy z tych momentów, mających wywołać w nas śmiech czy płacz, jest reakcją wymuszoną na nas przez twórców. Szantaży emocjonalnych jest tutaj tak wiele na każdym kroku, iż aż nie ma sensu ich zliczać. Andrew Garfield już w swojej drugiej scenie płacze, a to dopiero początek. Cała masa zabiegów formalnych czy estetycznych została zaprogramowana tak, żeby wywołać w nas konkretne odczucia. Brakuje tego, żeby widz w naturalny, a nie wymuszony sposób odczuwał to wszystko. Oczywiście poprzez szantaż emocjonalny łatwiej jest wywołać konkretne reakcje u odbiorcy, ale jest to tanie pójście na skróty.

„Sztuka pięknego życia”/ fot. materiały prasowe Kino Świat

Sztuka pięknego życia to produkcja, która łatwo może przypaść do gustu. W końcu wywołuje w nas silne uczucia, sprawia, iż się wzruszymy, co z kolei doprowadza do bliższej identyfikacji z bohaterami dramatu. Dla niektórych może stać się idealnym go to movie, jeżeli chcemy odczuć silne emocje. Dla mnie jednak pozostanie filmem z uroczymi bohaterami (zasługa bardziej kreacji aktorskich, a nie scenariusza), którzy jednak toną pod oceanem ogranych schematów i szantaży emocjonalnych.

Korekta: Daniel Łojko

Idź do oryginalnego materiału