Sztuka i okolice: Odwrócone wektory

kulturaupodstaw.pl 15 godzin temu
Zdjęcie: fot. J. Mójta


Tak wynika z toczącej się na Facebooku dyskusji. Czasami można odnieść wrażenie, iż chociaż żyjemy od dwudziestu pięciu lat w XXI wieku, wyobrażenia na temat pewnych profesji mamy ciągle romantyczne – i nie mam tu na myśli określonego typu wrażliwości, a przekonanie, iż artysta musi być biedny, bo przecież jego praca to nie praca, tylko misja, powołanie, coś, co tworzy się z potrzeby serca, a więc con amore – innymi słowy: amatorsko, hobbystycznie. Taki Zola na przykład, Balzac, choćby nasz Norwid nieustannie borykali się z problemami finansowymi. Czy przeszkadzało im to tworzyć rzeczy wielkie? Nie! Bo czuli „imperatyw wewnętrzny”. Dlaczego więc współcześni pisarze, współczesne pisarki walczą o pieniądze?!

Oczywiście, ironizuję. Ale sytuacja, o której dziś dyskutuje się na portalach społecznościowych i w mediach, a dotycząca sporu, jaki toczy się między Joanną Kuciel-Frydryszak i Wydawnictwem Marginesy w sprawie renegocjacji umowy (bo niespodziewanie książka „Chłopki” okazała się ogromnym komercyjnym sukcesem, już sprzedano ponad pół miliona egzemplarzy, zaś pierwotna umowa nie przewidziała tego, więc jedynym beneficjentem jest wydawnictwo, z pominięciem autorki), dla wielu pozostaje niepojęta i sprowadza się do stwierdzenia, iż autorka… jest bezczelna. Na szczęście, znowelizowane niedawno prawo autorskie uwzględnia tego typu sytuacje – wprowadzono odpowiedni paragraf (tzw. klauzula bestsellerowa), choć i bez niego powinno było dojść do porozumienia. Wiele wydawnictw w swoich umowach umieszcza zapis łączący progi procentowe tantiem z ilością sprzedanych egzemplarzy, niektóre jednak to omijają. I tu – być może – był właśnie taki przypadek. Tym trudniejszy – czego pewnie państwo nie wiedzą – iż dane handlowe są… utajnione, na ogół więc autor czy autorka nie zna ani nakładu swojej książki, ani nic nie wie o dodrukach. Raz w roku otrzymuje rozliczenie – jest ono niby oparte na sprzedaży, ale musi wierzyć na słowo, iż zrobiono to dokładnie. Naturalnie, może powiedzieć „sprawdzam” i zażądać audytu. Ale ponieważ sporo on kosztuje, więc raczej pozostaje poza zasięgiem finansowym pojedynczej osoby. Skąd autorka „Chłopek” się dowiedziała, jakie wyniki sprzedażowe osiągnęła jej książka, mniejsza o to, bo nikt ich nie zakwestionował. Tyle tylko, iż rozmowy, jakie podjęła z wydawnictwem, nie zakończyły się ugodą. Na horyzoncie zamajaczył więc proces, o czym zostały poinformowane media. Jaki będzie finał, zobaczymy, logika jednak podpowiada, iż bez kosztów sądowych.

Joanna Kuciel-Frydryszak „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”, Wydawnictwo Marginesy

Napisałam wcześniej, iż gorzej sprawa wygląda, gdy pisarz to kobieta – twórczynie to choćby w branżach kreatywnych poważny problem. Trzy lata temu Unia Literacka, jedyne stowarzyszenie pisarek i pisarzy, które działa na prawach związku zawodowego, przeprowadziła wśród swoich członków i członkiń badanie dotyczące płac w tym sektorze („Analiza zarobków pisarskich w latach 2017–2021”). Wynika z niego, iż płeć przy podpisywaniu umów ma decydujące znaczenie: mężczyźni otrzymują zaliczki dwa razy większe od kobiet… Pozostawię to bez komentarza.

Worek problemów dotyczących literatury wydaje się bez dna. Przez lata nikt nad tym się nie pochylał, bo trudno nazwać „pochyleniem się” wprowadzenie w 2015 roku dyrektywy unijnej o konieczności wypłacania rekompensat autorom, autorkom, tłumaczom, tłumaczkom, ilustratorom, ilustratorkom, grafikom, graficzkom i wydawnictwom za wypożyczenia biblioteczne (Public Lending Right – PLR). W każdym kraju to wygląda inaczej: inne kwoty zostały przekazane do podziału (w Szwecji na przykład w 2024 będzie to równowartość mniej więcej 95 mln zł) . W Polsce przyjęto, iż to 4 miliony (nigdzie nie ma mniej), a do raportowania wypożyczeń wskazano 62 biblioteki publiczne spośród 7639 istniejących. Przy czym pominięto województwa pomorskie i małopolskie… Po zmianie rządu nastąpiła mała korekta i w tym roku wypożyczenia ma odnotowywać 70 bibliotek, uwzględnione zostaną obszary wcześniej wykluczone, a kwotę zwiększono o milion. Dane z 2023 roku mówią, iż w 2022 wypożyczono około 100 milionów książek. Liczba robi wrażenie, prawda? Ale wedle badań statystycznych, w 2023 roku zaledwie 43% Polaków przeczytało choćby jedną książkę, a tylko 8% więcej niż siedem.

Nim wrócimy do wypożyczeń, przeanalizujmy jeszcze inne liczby – te związane z kosztem produkcji. To dopiero daje do myślenia! W piętnastu krajach UE wprowadzono regulacje, dzięki którym rynek książki został już uporządkowany, wiele państw wzorowało się na francuskiej ustawie Langa z 1981 roku, ustalającej przede wszystkim jednolitą cenę książki. U nas porządki dopiero się zaczną. Wstępem do nich jest raport o stanie rynku książki, przygotowany przez Polską Sieć Ekonomii dla Instytutu Książki, a opublikowany kilka tygodni temu, pod znamiennym tytułem „Jeszcze książka nie zginęła?” – bardzo interesująca lektura, zachęcam do sięgnięcia po nią (do znalezienia na stronie Instytutu Książki). I cóż w tym raporcie znajdujemy? Na przykład informacje o tym, jak krojony jest „tort” nazwany książką przez różnych uczestników „uczty”.

Ustalono, iż średnia cena okładkowa książki to 57,50 zł. Koszty jej produkcji wynoszą 18 zł (w tym jest zawarte wynagrodzenie autora/autorki, korekta, redakcja, projekt graficzny, skład, druk, magazyn, logistyka oraz promocja). Wydawnictwo książkę sprzedaje firmie dystrybucyjnej z medianowym rabatem 50% (czyli 28,75 zł). Dystrybutor sprzedaje ją księgarni z medianowym rabatem 38%, czyli za 35,65 zł, a ta zbywa ją klientowi lub klientce z końcowym rabatem 30% od ceny okładkowej, co daje kwotę 40,25 zł. W tym przypadku autor/autorka w ramach tantiem od sprzedaży, wynikających z podpisanej umowy, otrzymuje 2,87 zł (5% ceny okładkowej). Wydawcy zostaje – po odjęciu kosztów produkcji – 7,87 zł (niecałe 14% ceny okładkowej)… Wydawnictwo często ponosi jeszcze inne, dodatkowe opłaty, na przykład za ekspozycję swoich publikacji na regałach, specjalnych stolikach czy w gazetkach reklamowych, za dostęp do danych sprzedażowych, bez których nie może planować dodruków, zarządzać stanami magazynowymi, promocją ani dokonać rozliczeń z autorami/autorkami. Prawdę mówiąc, włosy na głowie się jeżą przy czytaniu tego raportu. Absolutny chaos, sztuczne zawyżanie cen, dyktat dużych graczy (czterech dystrybutorów kontroluje 80% rynku hurtowego) w wielu przestrzeniach i w sumie nic dziwnego, iż mogły się zdarzyć takie historie, jak z Legimi, iż ma się dobrze piractwo książkowe (tzw. chomiki), bo mamy wolną amerykankę, luki prawne i jakąś niezrozumiałą społeczną zgodę (może wynikającą z niewiedzy) na nieuczciwe praktyki.

Cały rynek książki wydaje się być zbudowany na odwróconych wektorach. Ci, dzięki którym on istnieje, którzy są na początku tego „łańcucha pokarmowego”, czyli twórcy/twórczynie, bez których ani wydawnictwa, ani dystrybutorzy, ani księgarnie nie miałyby racji bytu, traktowani są jak smarkacze proszący o coś, co im się nie należy. jeżeli upominają się, słyszą, iż są roszczeniowi i iż w ogóle powinni się cieszyć, iż ktoś im drukuje te ich dziwne teksty, iż ktoś chce je czytać, iż biblioteki wypożyczają, iż cokolwiek dostają za te wypożyczenia i za spotkania autorskie, na które ludzie przychodzą lub nie, więc… halo?!

No to wróćmy do liczb i procesu twórczego…

Jedną z pierwszych zasad, jakie się wpaja studentom kreatywnego pisania na amerykańskich uczelniach (najlepszych), jest ta, iż nie należy brać się za temat, jeżeli nie zna się go dobrze. Musisz poznać środowisko bohaterów, wiedzieć, czym się zajmują, odtworzyć (lub stworzyć) geopolityczny krajobraz, znać każdy szczegół opisywanej rzeczywistości. To zajmuje sporo czasu. Nierzadko więcej niż samo pisanie. Na początku jest więc research. Także przy prozie obyczajowej. Czasami wiąże się to z podróżami, czasami z godzinami spędzanymi w bibliotece lub na przeszukiwaniu sieci w komputerze, a czasami długimi rozmowami z wieloma ludźmi. Nim napisałam swoją pierwszą książkę („Do zobaczenia w Barcelonie”), kilka lat poświęciłam na naukę flamenco, by mieć o nim więcej niż jako takie pojęcie, uczyłam się języka hiszpańskiego i kilka razy poleciałam do stolicy Katalonii, by przy jej opisie nie korzystać z przewodników turystycznych, tylko własnych wspomnień. Ostatnia książka, już nie powieść, nie świat fikcji („Z powodu lalek. O Januszu Ryl-Krystianowskim (zapiski z pamięci)”), zabrała mi niemal trzy lata życia: czytałam, oglądałam spektakle, nagrałam około stu godzin rozmów, zjechałam całą Polskę. Za research na ogół się nie płaci, nie ma zwrotu kosztów podróży. Może jest inaczej, jeżeli to wydawnictwo zamawia książkę, nie wiem… Żeby pisać – dobrze pisać – trzeba to czynić codziennie (wiadomo: „ćwiczenia czynią mistrza”). Ktoś kiedyś wyliczył, iż powinno się stworzyć każdego dnia co najmniej 10 stron maszynopisu, a jedna znormalizowana strona to 1800 znaków ze spacjami. Ile to zajmuje czasu? Zależy. Czasami idzie szybko, czasami nie. Czy po ośmiu–dziesięciu godzinach pracy etatowej i ogarnięciu normalnych prac domowych jest to możliwe? Może jedną książkę da się napisać, zarywając noce, może dwie. Jedne gatunki literackie są mniej wymagające, inne bardziej. Romans chyba umiałabym tworzyć „po godzinach” i „w przerwach”, ale książki typu non-fiction na pewno nie: wymaga zbyt dużej koncentracji i dokładności w sprawdzaniu każdego faktu, każdego detalu, tu nie można zdać się na wyobraźnię… Ja swoje książki zaczęłam pisać po rozstaniu z TVP, wcześniej nie miałam na to siły, bo pracowałam po kilkanaście godzin dziennie, non stop.

No i wróćmy do tych cyferek, które chyba najlepiej obrazują rzeczywistość.

Książki do bibliotek nierzadko trafiają w dniu premiery, więc już wtedy można je przeczytać za darmo. Biblioteka działa lepiej niż Netflix, bo za oglądanie filmów na tej platformie płaci się miesięczny abonament, za wypożyczenie książki – nie… Wynika więc z tego, iż od wielu egzemplarzy autor/autorka nie dostanie choćby tych swoich 5% od ceny okładkowej, w zamian jednak wypożyczenie książki zostanie odnotowane w raporcie i na tej podstawie (oraz innych włączonych do systemu bibliotek) wyliczona będzie ogólna liczba użyczeń, co potem podda się innym obliczeniom matematycznym. Zgodnie z polskimi normami, wynikającymi z kwoty wyasygnowanej na PLR-y (do roku 2024 to 4 mln zł, przypominam), za jedno wypożyczenie płaci się autorowi/autorce 4 grosze. Mediana za ubiegły rok wynosiła brutto 360 zł. 360 zł (minus podatek) za rok krążenia książki w obiegu bibliotecznym. jeżeli podzielimy te pieniądze przez 4 grosze, okaże się, iż ta jedna książka musiała zostać wypożyczona dziewięć tysięcy razy. Gdyby była sprzedana, autor/autorka otrzymałaby… 25 830 zł tantiem (przy tych 5% od ceny okładkowej, wynikających z umowy). Dobrze, nie wszyscy ci, którzy skorzystali z zasobów bibliotecznych, kupiliby egzemplarz w księgarni, ale i tak ta kwota przez cały czas robiłaby wrażenie. Czy twórcy/twórczynie mają prawo oczekiwać rekompensaty choćby na minimalnym poziomie za utracone wpływy? Ale czy za wypożyczenia płacą biblioteki, jak sądzą niektórzy, pomniejszając tym samym wypłaty dla swoich pracowników i pracownic, uszczuplając budżet na zakupy nowości i co tam jeszcze? Te cztery miliony, proszę państwa, pochodzą z Funduszu Promocji Kultury, który zasilają podatki od gier hazardowych. A PLR-y to jak na razie jedyna forma systemowego wsparcia dla osób piszących. Nie mają ubezpieczeń społecznych, nie mają ubezpieczeń zdrowotnych – nic. Tylko te rekompensaty za wypożyczenia biblioteczne. Dostają zaliczkę od wydawcy (czasami nie), która najczęściej odpowiada jednej lub dwu minimalnym płacom gwarantowanym przez państwo, nad książką siedzą rok–dwa, potem raz w roku otrzymują rozliczenie ze sprzedaży, ale bez wiedzy, jaki był nakład i ile książek zostało kupionych, promocja trwa krótko, bo nowych tytułów pojawia się wiele; w 2023 ukazało się ich około 33 tysięcy (literackich – około 12 tysięcy). Są jeszcze spotkania autorskie… Krążą legendy o stawkach za nie. Ktoś podobno otrzymał cztery tysiące, ktoś inny dwadzieścia… Nie wiem. Wiem natomiast, iż biblioteki rozliczane są z frekwencji, a tej nie zapewni debiutant, poeta, autor esejów czy tłumacz, więc rzadko bywa zapraszany. Frekwencja to „gwiazdy literatury”, a skoro liczba zajętych krzeseł na widowni decyduje o przyszłych dotacjach, to biblioteki gotowe są płacić więcej za mniej spotkań, byle została zachowana płynność finansowa, byle można było pochwalić się głośnym nazwiskiem – we wnioskach o kolejne granty to dobrze wygląda. Osoby tworzące literaturę zawodowo (ubiegłoroczny raport „Policzone i policzeni 2024” prof. Doroty Ilczuk mówi o grupie liczącej około trzech tysięcy osób) funkcjonują w warunkach skrajnie prekarnych – mediana ich przychodów z pracy artystycznej wynosi 2500 zł brutto miesięcznie…

Na początku było słowo. Najpierw mówione, potem pisane. I dopiero wtedy zaczęły powstawać księgi. Na początku słowo ważyło. Ten, kto umiał nim się posługiwać dobrze i pięknie, uchodził za mędrca, a to, co zostawił po sobie, traktowano jako dobro kultury. Jak niemal wszystkie wartości, i ta z czasem się zdewaluowała; ilość – wiadomo – nie zawsze przechodzi w jakość. Ale by zachować tę drugą (czy ją odzyskać), trzeba stworzyć odpowiednie warunki.

Joanna Kuciel-Frydryszak, fot. archiwum redakcji

Pisanie jest zawodem. Wyczerpującym psychicznie, ciężkim fizycznie. Kto tego spróbował, przyzna mi rację. Inni wzruszą ramionami, nazwą autorów/autorki „darmozjadami”, bo praca według nich polega na czym innym, poza tym sami by mogli napisać ciekawsze książki, a w ogóle bez książek też da się żyć, po co one komu… zbierają tylko kurz. Fakt, dane statystyczne – te przytoczone przeze mnie wcześniej – do pewnego stopnia potwierdzają tę opinię.

Ale z drugiej strony… niedawne Targi Książki w Poznaniu zmuszają do innego myślenia: odwiedziło je ponad 72 tysięcy ludzi – kupowało, spotykało się z pisarzami i pisarkami; z danych Narodowego Centrum Kultury wynika, iż młodzi ludzie coraz więcej czytają, jest więc nadzieja, iż „jeszcze książka nie zginęła”. Nadzieję tę wzmacniają też ostatnie działania Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które przystąpiło do prac nad zmianami systemowymi na rynku książki i zaprosiło do nich między innymi Unię Literacką, z uporem walczącą o przywrócenie godnego miejsca osobom piszącym.

Chaos twórczości nie służy, chaos nie generuje dobrych rzeczy – choćby „dobrych praktyk” na gruncie wydawniczym, a te są niezbędne, by znowu zacząć traktować książkę jak dobro narodowe. Bo jest nim. Tylko zdążyliśmy o tym zapomnieć. Także i o tym, iż na początku wszystkiego jest słowo. Słowo wypowiedziane i zapisane przez kogoś – przez pisarza/pisarkę. I jest to pierwsze ogniwo w tym łańcuchu wydawniczo-dystrybucyjno-czytelniczym, a nie ostatnie. Bez słów „dobrze spisanych” cały ten rynek padnie i nie pomoże sztuczna inteligencja, bo jej wytwory mogą zastąpić pracę rzemieślnika, ale literatura wartościowa to coś więcej niż poprawnie złożone zdania. I nie – nie każdy może napisać książkę, choć każdy ma jakąś historię do opowiedzenia.

Idź do oryginalnego materiału