Pamiętacie jeszcze film Scott Pilgrim vs świat w reżyserii Edgara Wrighta? Kultowa w pewnych kręgach komedia z gwiazdorską (obecnie o znacznie wyższym statusie gwiazd niż w momencie premiery) obsadą, opowiadająca o nerdzie, chcącym zdobyć serce charakternej alternatywki poprzez pokonanie całej ligi jej byłych partnerów? Wspaniała zabawa, świetna oprawa wizualna, idealny plan na wieczór przed ekranem. Polskim odbiorcom jednak przez długi czas nie dane było zapoznać się z komiksowym oryginałem, napisanym i zilustrowanym przez Bryana Lee O’Malley’a, który w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie doczekał się niemniejszego grona zapalonych entuzjastów. Powierzchowne oględziny fabuły, niemal identycznej względem filmu, nie wzbudzają żadnego zdziwienia. To prawdopodobnie stylowo zilustrowany, poczytny i zabawny komiks pełen zwrotów akcji i dość geekowskiego humoru, prawda? Owszem, jednak największa siła Scotta Pilgrima tkwi w zupełnie innym miejscu. To także zaskakujący swoją dojrzałością egzamin z życia, który nie boi się zadać najtrudniejszego z pytań: A może to z Tobą jest coś nie tak? Nie, nie będzie to jednostronne przyjmowanie na siebie winy za zło całego świata, ale konieczny przyczynek do refleksji nad swoim życiem, zachowaniem i problemami. W pierwszym, testowym odcinku Komiksowej Kozetki przyjrzymy się życiorysowi młodego Scotta z Kanady i problemom, jakim dojrzale stawił czoła, a my wraz z nim.
Żeby w pełni nakreślić problematykę komiksu, nie obędzie się bez spoilerów. I to naprawdę wielu, ponieważ zamierzam wyłożyć tutaj fabułę wszystkich sześciu tomów Scotta Pilgrima, analizując zachowania bohaterów. Choć po drodze trafi się jedna czy dwie niesamowite walki rodem ze Street Fightera, nie będzie tu intertekstualnych poszukiwań ciekawych nawiązań do popkultury. Skupię się na odczuciach poszczególnych postaci, ich motywacjach, reakcjach i konsekwencjach ich działań. Potraktujcie to jako analizę podróży bohatera, jednak zamiast szukać trzyaktowej struktury, spróbujemy odnaleźć wraz z nim życiową mądrość. Gotowi? Zatem wrzućcie żeten do automatu i rozpoczynamy pierwszy poziom.

Dwudziestotrzyletni Pilgrim ma całkiem poukładane życie. Chociaż nie ma pracy, to otaczają go bliscy znajomi, ma dach nad głową, który dzieli ze współlokatorem, gra w zespole i właśnie zaczął umawiać się z uroczą licealistką (tak, dla jego paczki to też jest bardzo niezręczne). Strefę względnego komfortu zakłóca pojawienie się Ramony Flowers, zarówno na płaszczyźnie snów, jak i w życiu realnym Scotta. Amerykańska dziewczyna w kolorowych włosach kompletnie zawróciła chłopakowi w głowie, a on zamierza dołożyć wszelkich starań, by zdobyć jej serce. Nie będzie to jednak łatwe ze względu na kilka istotnych czynników. Po pierwsze, Scott ma już dziewczynę… Nie uznaje tego jednak za przeszkodę na tyle znaczącą, by zaniechać swoich matrymonialnych planów, więc otwarcie podejmuje kolejne próby. Z czasem zyskuje zaufanie Ramony, ale pojawia się drugi problem. Aby z nią być musi pokonać Ligę Złych Byłych, w skład której wchodzi szóstka poprzednich partnerów i jedna partnerka dziewczyny. W ten sposób zaczyna się widowiskowe zmaganie naszego protagonisty z zastępem kolejnych bossów do pokonania, celem zdobycia doświadczenia i zwiększenia statystyk oraz zjednania sobie uczuć Tej Jedynej. To historia, o której młody Pilgrim prawdopodobnie marzył całe życie ogrywając kolejne godziny przed konsolą, snując wizje o byciu protagonistą jednej z gier. Dokładnie tak, jak miał w zwyczaju autor komiksu. Z resztą, wczytując się w biografię Bryana możemy zauważyć, iż zgadza się tutaj znacznie więcej elementów. On również mieszkał ze swoim homoseksualnym współlokatorem, grał w kiepskiej kapeli i spotykał z dziewczyną z Ameryki. O’Malley opiera całą “misję” Scotta, jej estetykę i skalę o starcia rodem z gier wideo, z dużą domieszką estetycznych rozwiązań rodem z mangi. Jako zapalony gracz wielokrotnie wizualizujący sobie zmagania z codziennością jako kolejne questy, tą samą przywarą obdarzył głównego bohatera. Ale oczywiście sporo przy tym hiperbolizując, bo czekający na kogoś takiego jak Scott harem chętnych do bliższego poznania dziewczyn, może nie być do końca ugruntowany w rzeczywistości. Ale co ja tam wiem…
Pierwsze zmaganie Scotta ze Złym Ex to walka z Matthew Patelem – hindusem z emo grzywką, posiadającym moc przyzywania wampirzych demonów hipsterek i ciskania kulami ognia. Nie, wbrew pozorom, nie każdy tak potrafi. Co jednak istotne, nie robi to wrażenia na nikim z bohaterów. Owszem, to niezwykle upierdliwa okoliczność, jednak nie taka, której nie da się załatwić skomplikowaną sekwencją ciosów i uników zakończoną undercutem z wyskoku i zostawieniem w miejscu Patela garści monet. No wiecie, tak jak załatwia się sprawy w codziennym życiu. I tak właśnie jawi się pozornie największa siła Scotta Pilgrima. Urocza historia o zafascynowanym grami nerdzie, znajdującym siłę miłości, uczącym się czegoś o sobie po drodze. Proste? No właśnie nie do końca. To właśnie ten brak pogłębionej reakcji i kwestionowania dziwności wszystkiego wokół stanowi o prawdziwym charakterze Scotta. Zarówno serii, jak i postaci. Pilgrim nie poczuwa się do refleksji na temat sytuacji, jakie dzieją się na jego oczach. Skoro ktoś oczekuje, iż stoczę z nim walkę na śmierć i życie, niech będzie. jeżeli muszę gonić za swoją dziewczyną po limbicznej przestrzeni między wymiarami –będę gonić. Jako, iż muszę znaleźć pracę, to poczekam z tym jeszcze chwilę, bo za chwilę gramy koncert i muszę pokonać kolejnych Złych Ex. Jedyne, co aktywnie angażuje naszego protagonistę, to realizacja ustalonej, niekwestionowanej misji. Pokonać byłych, zdobyć serce fajnej dziewczyny, żyć, nie umierać. Życie jest zbyt nudne, by poświęcać mu czas. A już zwłaszcza to Pilgrima.

Scott jest samotny. To w sumie jedyna dystynktywna cecha, jaką można mu przypisać. Chociaż regularnie otacza go grono przyjaciół, to o nim można powiedzieć najmniej. Jasne, jest skłonny się za nimi wstawić i pomóc rozstawić sprzęt przed koncertem, ale co dalej? Ile adekwatnie wiemy o Scottcie Pilgrimie? Póki co, tyle ile sam zdążył nam pokazać z silnie subiektywnej, niegodnej zaufania perspektywy. Nie ma pracy, planu na przyszłość, pomysłu na siebie, ani zbyt dobrej historii, jeżeli chodzi o poprzednie relacje. Co nie jest przewinieniem samym w sobie, ale pokazuje duży kontrast względem jego przyjaciół, skłonnych powoli układać swoje życia. Co będzie dobrym substytutem? Może zostanie czyimś chłopakiem – to dobry punkt wyjścia. Bycie u boku kogoś takiego jak Ramona Flowers samo z siebie wydaje się osiągnięciem. Ma przecież stałą i stabilną pracę, własne lokum, jest charakterna, atrakcyjna i co najważniejsze – zwyczajnie lubi Scotta. Co nie jest tak łatwe do osiągniecia. Może taki związek będzie impulsem. Tym razem będzie ciekawiej i łatwiej, niż za poprzednimi trzema razami (o których za chwilę). Może tym razem zostanę zaakceptowany dokładnie takim, jakim jestem teraz? Z resztą, podobnie myśli Ramona…
Choć z pozoru wygląda na najpewniejszą siebie postać z bliskiego otoczenia naszego bohatera, wciąż przeżywa kryzys. Potrzeba ewolucji jej tożsamości i odcięcia się od tego jaką była osobą, przejawia się choćby w ciągłej zmianie koloru włosów. Z tygodnia na tydzień musi być inną, nową wersją siebie. Nie może choćby na moment stanąć w miejscu, bo wtedy prawdopodobnie przyzna przed wszystkimi, iż nic się nie zmieniła. Może i przyjechała z innego kraju, a tutaj nikt nie zna jej dokładnej historii, ale nie bez powodu przecież podąża za nią Liga Złych Byłych. Jasne, masz inny kolor włosów, nowe dziary i ciuchy, na słuchawkach leci inna kapela, wróciłaś na siłownię, a ten chłopak jest z pozoru inny niż twój poprzedni, ale co to zmienia? Na Ramonie wciąż ciąży nieumiejętność realnej zmiany i wyciągnięcia wniosków z przeszłości. Ciągła ucieczka przed nią, powoduje ciągłe zmęczenie i co niemniej ważne, prowadzi do odwlekania konfrontacji. Być może w nieskończoność. W skali wszystkich sześciu tomów komiksu, na palcach jednej dłoni można policzyć sytuacje, w których Ramona bezpośrednio spotyka się z którymś z Ex. Zdejmuje to z niej ciężar odpowiedzialności, którą znacznie łatwiej jest przerzucić na kogoś innego. Czy to ma być jeden z dowodów na to jak dużą ewolucję przeszliśmy? Obarczając kogoś swoim bagażem emocjonalnym, pozornie się od niego dystansując? Przyjrzyj się teraz proszę moim traumom i zastanów się jakich błędów nie powinieneś popełniać, jeżeli chcesz ze mną być. Najlepiej przemyśl to w czasie walki, bo nie będziemy teraz o tym rozmawiać.

Walka z całym zastępem Ex, jest niezwykle toksycznym podejściem, zwłaszcza w anturażu Scotta Pilgrima. Już pal licho wegańskie supermoce, wielkie roboty, kule ognia czy wyciąganie zza pleców kolejnych mieczy, co potrafi wspomniana Liga. Nie bez powodu najważniejsze jest określenie, iż jest grupa tych ZŁYCH. Nie kiepskich, a zepsutych do szpiku kości czarnych charakterów. Oczywiście, w historii każdego z nas ten czy tamta musiał/musiała być absolutnie najgorszym człowiekiem na świecie, zostawiając kogoś tak wspaniałego jak Ty. Ale odsuwając na chwilę najgorsze chwile twojego upadłego związku, czy tak było zawsze? Ba, czy tak jest nadal? Czy tak jak Ramona, jesteś przekonany/a, iż twój eks w tej chwili nie poświęca życia na nic innego, jak aktywne sabotowanie twojego szczęścia? Czy główną dyrektywą ich życia jest przez cały czas metodyczne łamanie Ci serca? I wreszcie, czy naprawdę cała twoja przeszłość postanowiła uformować ligę, aby upewnić się, iż ta trauma wciąż będzie pielęgnowana? Z pominięciem kilku skrajnych przypadków, nie wydaje mi się. Odwróćmy na chwilę perspektywę. Od jak dawna Ty jesteś w Lidze? Jaki niecny plan rodzi się w twojej głowie, aby twój/twoja Ex już nigdy nie mogła wyleczyć zadanych przez Ciebie ran? Jaką sekwencję ataków przygotowujesz na nieuniknione starcie z ich obecną drugą połówką? Kochani, ktoś musi to Ci powiedzieć. Nie jesteś z Ligi Złych Byłych. Jesteś Scottem Pilgrimem i Ramoną Flowers, którzy muszą się jeszcze czegoś nauczyć.
O ironio, nauka ta musi przyjść z grzebania w przeszłości. Katalizatorem tej refleksji, jest rozstanie Scotta i Ramony, niedługo po pokonaniu #5 i #6 członków Ligi… No i tyle z tej miłości, co? Zaraz wszystko wyjaśnimy. Przed związkiem z panną Flowers, Scott był w związku trzykrotnie. Po pierwszem, z Kim Pine – perkusistką z jego zespołu i najbliższą przyjaciółką z dzieciństwa. To wyidealizowana w jego wspomnieniach relacja, pełna wzajemnego poświęcenia, która zupełnie niespodziewanie została zrujnowana z przyczyn szczegółowo niezgłębionych. Jednak, gdy zetrzemy zeń kurz wspomnień i zignorujemy sfabrykowaną historię o stanięciu w obronie ukochanej, okaże się, iż Scott bał się przyznać do przeprowadzki i nieuniknionego końca relacji z Kim. Ten, odwlekany do granic został wywołany przypadkiem, gdy o wyprowadzce dziewczyna dowiedziała się nie od Scotta, a wspólnego znajomego obojga. A ta obrona czci, o której wspomniałem wyżej, to pobicie niewinnego chłopaka, który miał prawo się do niej zalecać. Ale wspomnienia przecież zawsze wydają się jakieś weselsze, prawda? Drugi związek Scotta to relacja z Envy Adams, w tej chwili niezwykle popularną wokalistką, która lata wcześniej namówiła Pilgrima do podjęcia własnych prób muzycznych. Prezentowana jako wpływowa i zimna sucz, została niemniej zraniona przez naszego bohatera, konfrontowana z ciągłym brakiem zaangażowania. Przyklejono do niej łatkę manipulantki, która wyrwała mu serce mimo realnej troski o Scotta i wiary w jego (odległy) życiowy sukces. Ostatnia to wspomniana na początku relacja z Knives Chow, funkcjonująca wyłącznie jako banalne osiągnięcie. Poderwanie nieletniej, zafascynowanej lekko niepokornym stylem życia bohatera, nie widzącej poza nim reszty świata to nic więcej, jak tylko natychmiastowa walidacja. Potrzeba posiadania pod ręką kogoś, kto przez różowe okulary nie dostrzeże powiewających na wietrze czerwonych flag. choćby gdy momentalnie pójdzie w odstawkę, kiedy na horyzoncie pojawi się alternatywka na rolkach. Jednak choćby i ona, jak już wspomniałem wcześniej, traktowana jest na początku instrumentalnie. Scott liczy, iż wszechogarniająca samotność ustąpi gdy wejdzie w związek z Ramoną, bo ta da mu jakiś impuls. Że będzie inaczej i ciekawiej niż zawsze. Niestety, dopóki jedną ze składowych tego związku będzie ten sam Pilgrim, nie będzie inaczej. No i dopóki głowa nie przestanie mu się świecić.
Obecnym w całym komiksie, choć nieco niepozornym wątkiem, jest tajemnicza poświata, która otacza czasem głowę Ramony. Z czasem Scott również nabawia się takiej przypadłości. Na pierwszy rzut oka, nic takiego. Ot, charakterystyczny środek ekspresji w komiksie inspirowanym mangą, mający uwypuklić emocjonalną reakcję postaci na dane wydarzenie. A przynajmniej tak to wygląda, dopóki nie zostanie to zauważone przez pozostałe postaci. Przypominam, iż walka na śmierć i życie z zastępem demonicznych hipsterek to nic dziwnego, ale świetlna łuna zza głowy? Coś jest ewidentnie nie tak. Poświata ta, jest faktycznie oznaką niepokoju, jednak nie sfunkcjonalizowaną estetycznie jak wspomniane wcześniej potyczki. To prawdziwy niepokój obecny w głowach bohaterów, który faktycznie powinien zostać zaadresowany. Kiedy się pojawia? W chwilach niepewności. Kiedy na sam dźwięk imienia jednego z byłych, druga osoba zaczyna odczuwać niepokój. Skoro tyle o nim mówi, pewnie przez cały czas jej zależy. Po co niby wspominałaby o nim po raz kolejny? Może się pokłóciliśmy, ale nie musiał od razu spać akurat u niej. Coś mi mówi, iż powoli nadchodzi koniec tej relacji. Serdecznie pozdrawiam wszystkich ukaranych przez los i psychikę lękowym stylem przywiązania (jak niżej podpisany). A głowa będzie jaśnieć i boleć tym silnej, gdy Scott usłyszy ostatecznie, iż jest “nadchodzącym, kolejnym byłym”. Co oczywiście, ostatecznie się wydarza.

Pierwsza reakcja obronna Scotta po tak dużej turbulencji to nie autorefleksja. To próba powrotu do tego, co jest mu już znane. Co kiedyś przez chwilę działało, wspierane nadzieją, iż może zadziała znowu. I dlatego właśnie nasz bohater szuka pocieszenia u swoich byłych. Ale każda z nich odmawia Scottowi, aby ten wreszcie, w mentalnym trudzie i znoju zrozumiał, iż powtarza ten sam błąd. Impulsywne pytanie o seks na zgodę, czy ostrożne przymiarki do dawania sobie buziaków zupełnie nic nie zmienią. Ostatecznie Scott po niezwykle transcendentnym spacerze po lesie w towarzystwie Kim, uświadamia sobie, iż to on jest jedynym wspólnym czynnikiem tych nieudanych związków. Że wyłącznym powtarzanym schematem nie jest ogólne zło wszystkich kobiet tego świata, które nie poznały się na jego szlachetności, a zwyczajna nieumiejętność widzenia w sobie czegoś więcej niż owa szlachetność. Że to on ma niezagojoną ranę, która odzywa się przy każdym ruchu. I dopóki Scott będzie w niej grzebać, nici z procesu gojenia. Trzeba ją zdezynfekować, zaszyć, dać jej się zabliźnić, unikać podobnego obrażenia i idź dalej. Mądrzejszym, z blizną na ciele. Zatem Scott, do dzieła!
Przy ostatecznej konfrontacji, z najpotężniejszym z Ex, Pilgrim również zyskuje umiejętność wydobywania znikąd (a adekwatnie to ze świecącego otworu w klatce piersiowej) potężnej broni. Walcząc używać będzie dwóch mieczy. Pierwszy, dość oczywisty wybór, to miecz napędzany Siłą Miłości. Dobre statystyki, poręczny, wydaje się adekwatnie idealny do walki o ukochaną. Ale to na nic. Gideon Graves wygrywa starcie, kilkoma sprawnymi ruchami, przeszywając Scotta swoim własnym orężem. Wtedy to (po całej sekwencji w zaświatach, w której wreszcie ma okazję porozmawiać szczerze z Ramoną o swoich emocjach) Scott musi wziąć do ręki inny miecz. Znacznie ważniejszy i potężniejszy, napędzany Siłą Szacunku Do Samego Siebie. Miłość, choćby jeżeli szczera i bezgraniczna – nie wystarczy. Nie możesz ot tak sprawić, żeby osoba którą kochasz zapomniała o traumach, ograniczeniach, lękach czy przeszkodach. A tym bardziej nie sprawiasz, iż zapomni o twoich błędach i wadach. Nie wystarczy, iż staniesz u jej boku z potężną bronią w ręku, gotów posiekać na plasterki jej oponentów i dawnych krzywdzicieli. Walka orężem miłości to, mimo szczerych i często szlachetnych intencji, wyłącznie potrzeba ciągłego udowadniania, iż jesteś lepszy niż każdy poprzednik na liście. Czy ktoś z członków Ligii potrafi posługiwać się Mieczem Miłości? Pewnie, iż nie! Ale choćby Scott nie radzi sobie z nim zbyt dobrze, bo do tanga z białą bronią trzeba dwojga. Dopóki obie strony nie zdejmą z siebie bagażu emocjonalnego, nie zaakceptują swoich wad i nie stawią im czoła, wspólna relacja nie pójdzie do przodu. Bez względu na to ile razy zamachniesz się mieczem. Dlatego Gideon ostatecznie zostaje pokonany przez Scotta i Ramonę walczących w duecie. Po cieszącym oko zmaganiu oboje uświadamiają sobie, iż to wszystko jest procesem. Nie chodzi o ukończenie questa, pokonanie bossa i wszystko automatycznie będzie w porządku. Teraz dopiero zacznie się prawdziwa misja. Praca na wspólny rachunek, znając swoje wady i starając się je zmienić.
To wszystko co opisałem powyżej ma kilka celów. Po pierwsze, chciałem uświadomić Wam, iż choćby w rozrywkowym komiksie o nerdzie obiboku kryje się masa niejednoznacznych rozważań na temat natury odbiorcy. Po drugie, chciałem trochę rozpromować naprawdę świetną serię, którą możecie już w całości przeczytać po polsku dzięki Nagle! Comics. Ale po trzecie, zrobiłem to, by się do czegoś przyznać. Jestem Scottem Pilgrimem. Dla kogoś i dla samego siebie. Jestem prawdopodobnym tematem do dyskusji na terapii czy wśród wspólnych znajomych. Jednak tak jak on, dobywam ostrożnie kolejnego miecza i uczę się nowych rzeczy. Jednych zbyt późno, innych w samą porę, a niektórych zawczasu. Tak jak Scott i Ramona nie będę w stanie cofnąć czasu, ale zdążę jeszcze wyciągnąć wnioski z własnej przeszłości i zadbać o to, bym nie stał się członkiem Ligi Złych Ex. Nagminnie przytaczanym wobec głównego bohatera komiksu określenie jest „dupek”. prawdopodobnie słusznie, ale jedna osoba nie zgadza się z tym osądem. Wbrew pozorom nie chodzi o samego Scotta, a jego twórcę. Bryan Lee O’Malley “nie uważa, iż Scott jest dupkiem. Prędzej głąbem.” Mam nadzieję, iż ja też jestem głąbem.
Korekta: Magda Wołowska