Jakoś tak jest, iż autobiografie to bardzo komiksowa rzecz. Oczywiście znajdziemy je w każdym medium, ale chyba nie ma drugiego, w którym osobiste wspomnienia autorów stanowią tak dużą część kanonu klasyków. Maus, Persepolis, Blankets, Arab Przyszłości, Umowa z Bogiem. Wymieniać można długo, a nowe tytuły cały czas powstają. Kaczki, Zawirowania, Weź się w garść — komiksowe memuary dalej przyciągają uwagę wydawców i czytelników, a autorki i autorzy, wciąż chcą się dzielić osobistymi historiami. I choćby w takim introspektywnym zestawieniu Samotność w centrum wszechświata Zoe Thorogood bardzo się wyróżnia.
Zoe to komiksiara z Wielkiej Brytanii. W okresie, o którym opowiada była już po dobrze przyjętym debiucie The Impending Blindness of Billie Scott. Teoretycznie wszystko szło dobrze. Jej popularność w internecie rosła, pracowała nad różnymi projektami, a Kiren Gilan z dumą nazywa ją „przyszłością komiksu”. Młoda autorka powinna być na wznoszącej fali, a mimo to na pierwszych stronach memuaru zwierza się nam, iż chyba popełni samobójstwo; iż właśnie czytany komiks ma być wspominkami jej ostatnich miesięcy. Po szybkim googlowaniu dowiadujemy się, iż Zoe na szczęście żyje, więc możemy wracać do lektury — jednej z najbardziej interesujących autobiografii, z jakimi miałem do czynienia.
To, co już na samym początku rzuca się w oczy, to fakt, iż nie jest to oszlifowana, wyleżakowana historia, do której autorka wróciła po jakimś czasie, by się nią podzielić. To powstający częściowo na bieżąco, częściowo niedługo po, czasami bełkotliwy, często gubiący wątek zapis myśli i przeżyć z tego konkretnego, trudnego czasu. Thorogood jest tutaj cały czas obecna, zwykle ironizująca i rozładowująca napięcie. Są też momenty, gdy naprawdę czuć ból. jeżeli macie doświadczenie z depresją, pewnie będziecie gwałtownie w stanie wyłapać, iż autorka wie, o czym mówi. A jak o opowiada?

Retrospektywna historia o tym, jak mała Zoe jadła robaki, by w jakiś sposób, przejąć kontrolę nad statusem szkolnego “przegrywa”? Okej. Krótka wycieczka z rodzicami, która pozwala spojrzeć na pokoleniowe problemy w rodzinie Thorogoodów? Spoko. Scenka ze zgonującą w łazience przyjaciółka, która przez tę „niedyspozycję” nie mogła pomóc autorce na konwencie? Bardzo proszę. W Samotności wątki mnożą się ze strony na stronę, by potem zniknąć już nigdy niepodjęte. Zoe na jednej stronie rysuje personifikację depresji, na drugiej nabija się z nieudolnych samopomocowych plakatów wywieszonych na mieście, a na trzeciej wizualizuje sobie szczęśliwe życie po zaadoptowaniu spotkanego w parku pieska.
Gdy myślicie, iż już wszystko o Samotności w centrum wszechświata wiecie, to autorka kolejny raz gra nam na nosie i pewnym sensie resetuje cały komiks. Historia staje się bardziej konkretna i w chronologicznej kolejności możemy podejrzeć kilka epizodów z życia autorki. Mniej introspektywnych wstawek, więcej dialogów. Mniej kolorów, więcej czerni i bieli. I już to może robić wrażenie, ale prawdziwy błysk geniuszu jest w czymś innym. Podczas gdy pierwsza część komiksu może wydawała się bardziej przypadkowa, eklektyczna, to bardzo koncentrowała się na tym, co „teraz” czuła autorka. Mniej było w tym uniwersalnych myśli, pomimo iż teoretycznie było na to mnóstwo przestrzeni. Drastycznie zmienia się, to później, gdy we w miarę klasycznie opowiadanych epizodach z życia zaczynają pojawiać się pytania, na które trudno znaleźć odpowiedź. Pytania o siedzącą na ramieniu depresję, o to, w jakim stopniu ktoś może nas „uratować” i w końcu o tym, jak być szczęśliwym człowiekiem, będąc twórcom, który żyje z opowiadania o swoim smutku. Pomimo iż Thorogood nie unika wątków związanych ze swoją pracą artystyczna, jest w tym bardzo samoświadoma, dzięki czemu znacznie łatwiej się z nią utożsamić. Nie popełnia błędu, który popełniła Tillie Walden w swoich Zawirowaniach. W tamtym komiksowym memuarze opowiadała o swoim dzieciństwie, ale zupełnie nie oswoiła tego, iż była (i jest) niesamowicie zdolną osobą, która odnosiła sukcesy zarówno sportowe jak i artystyczne, przez co, przynajmniej dla mnie, pojawił się duży dystans.

Chwalę, chwalę, a wiecie, iż wcale nie doszedłem do tego, co jest tutaj najlepsze? Największą siła Samotności w centrum wszechświata jest to, iż autorka jest po prostu wybitną komiksiarą. Nie da się policzyć ile tutaj jest wybitnie zaprojektowanych postaci, ile narracyjnych pomysłów, ile pomieszanych styli. Oglądamy proste doodle, wycinanki, wstawki stylizowane na mangi i 50 innych rzeczy. Po to są komiksy, by tak można opowiadać historie. Życie autorki i jej przemyślenia mogłyby być najmniej zajmujące na świecie, a i tak pochłaniałbym każdą stronę. A przecież tak nie jest i to, co Zoe opowiada, jest emocjonujące i prowokujące.
Popularnym hasełkiem w okołofilmowej scenie memowo-publicystycznej jest hasło “KINO”, a tytuły takie jak Samotność w centrum wszechświata sprawiają, iż aż chce się napisać “KOMIKS”. Bierzcie i czytajcie. Nieważne czy zmagacie się z depresją, czy nie. Nieistotne czy sami tworzycie, czy raczej tylko czytacie. To jest tak kompletne komiksowe doświadczenie, iż każdy znajdzie w nim coś dla siebie.
Korekta: Łukasz Al-Darawsheh