
Salem to imię dziewczynki, która idzie pobawić się do lasu i zaczyna przeżywać fantastyczne przygody (tekst trochę spoilerowy).
Tak w uproszczeniu można opisać punkt wyjścia zina Michała Fryca. Między innymi dlatego, iż sam autor nie bawi się w żadne ekspozycje. Ot, na pierwszym kadrze widzimy drewnianą chatę pośrodku niczego. Chwilę później poznajemy rezolutną dziewczynkę, która chce się pobawić w lesie, a matka ją ostrzega by tylko nie zbliżała się do mrocznej wieży gdyż tam straszy. Salem zapewnia matkę, żeby się nie obawiała, gdyż jest w posiadaniu procy. Po czym biegnie do lasu pobawić się ze zwierzątkami. Dziwnym nie jest, iż po jakimś czasie trafia do tej budowli. Ale nie tak od razu - wcześniej natrafia na brejowaty portal, z którego wyłażą dziwne stworki. A gdy już trafia do wieży, sprawy zaczynają się komplikować: pojawia się mag we własnej osobie, który okazuje się być poddanym mrocznego Lorda Lika z 9 wymiaru. W dodatku w wyniku naruszenia zakazu podróży między wymiarami Lik nasyła na zgromadzonych w wieży bohaterów hordę paskudnych orków.
Czy to jest więc zinek dla młodszych czytelników? Niekoniecznie, bajkowo-surrealistycznych elementów jest tutaj trochę, ale mamy też całkiem nie-baśniowe spalenie okolicy. Również same orki to szkaradne brzydactwa, pozbawione dziecięcej umowności. Czy więc jest to tytuł dla dojrzałych czytelników? Też nie - mrok jest umowny, nie można poczuć ani krztyny zagrożenia, drużyna zdaje się traktować wydarzenia jako awanturniczą zabawę sypiąc od czasu do czasu nieprzystającymi do sytuacji onelinerami.
Ale to, co najbardziej przeszkadzało mi przy obcowaniu z Salem, to poczucie uczestniczenia w jakiejś rachitycznej sesji RPG. Świat przedstawiony został nakreślony topornie (właściwie nie został wcale), historia jest popychana do przodu przez wydarzenia typu deus ex machina a opowieść wydaje się być tworzona na bieżąco, gdzie każdy pomysł, który wpadł do głowy autorowi, został włożony do opowieści bez grama samokrytyki. Światy fantasy pełne magii są wdzięczną formą do wielu cudacznych salt fabularnych, jednak tutaj brak jakiegokolwiek wyłożenia reguł, które mogłyby rządzić never-never-landem tonuje euforia z lektury. Ale zaraz - bajki dość często operują oniryczno-surrealistycznym klimatem, który służy do przekazania jakiejś alegorii, pokreśli ponaddczasową ideę, twórczo pożongluje kliszami. W komiksie Fryca niczego takiego nie widać, oprócz pierwotnego zadowolenia z tworzenia opowieści jako takiej.
Niezdecydowanie, dla kogo ma być skierowany ów zin, widać również po warstwie graficznej. Zeszyt pierwszy to typowe "licealne mazianie na ostatnich stronach zeszytu do polskiego". Prosta kreska, raczej minimalistyczna, bez większego przywiązania do adekwatnego zachowania proporcji. Podobny styl z powodzeniem uprawia choćby Błażej Milewski aka Polikory. Choć momentami Michał wydaje się inspirować Tomaszem Niewiadomskim (widać to po kreacjach absurd-zwierzątek). Ciekawiej robi się za to w zeszycie nr 2, wydrukowanym na różowym (!) bristolu. Tu kreska Fryca staje się coraz bardziej ostra, nereowa, harda. Dalej jest to niezal pełną gębą, ale Michał jest na tym etapie twórcą samo świadomym, z ambicjami kreowania bardziej unikalnego stylu. Jego bazgroły nabierają większego sznytu storytellskiego, ma ciekawsze pomysły za zagospodarowanie kadrów; dołożenie flamastrowych teł zwiększyło immersję.
Zeszyt #2 kończy się cliffhangerem, który niestety nie zaciekawia, gdyż wykreowany przez Fryca świat, w którym może się zdarzyć wszystko "bo tak", powoduje raczej wzruszenie ramion niż zainteresowanie dalszymi losami bohaterów. Niemniej jednak progres warsztatowy między zeszytem pierwszym a drugim jest co najmniej frapujący. Może w przyszłości być dobrze, jeżeli autor uprawiane poletko komiksowe zacznie traktować poważniej.
Zeszyt #1 można ściągnąć jako darmowy pdf z tego linka (trzeba poprosić o dostęp).