Rywale z dzieciństwa: historia pewnej Zofii
Marcin wyszedł na ganek rodzinnego domu, wciągnął ciepłe wieczorne powietrze wsi i przysiadł na starej ławce, która skrzypiała pod nim, tak samo jak dawniej, w dzieciństwie. Po chwili do domu powoli podszedł Krzysiek. To był ten sam przyjaciel, z którym Marcin dorastał ramię w ramię, ale wiele lat temu coś poszło nie tak…
– No i jak tam życie? – zapytał Krzysiek, po męsku klepiąc Marcina po ramieniu.
– Jakoś leci – skinął głową tamten. – Pracuję, mieszkanie w mieście kupiłem.
– Nieźle – pochwalił Krzysiek. – Zawsze byłeś bystrzejszy. Nie to, co ja…
– Daj spokój! – uśmiechnął się Marcin. – Rodzice mi opowiadali, iż masz teraz najlepszy dom we wsi. Podobno sąsiedzi biorą z ciebie przykład.
– Tobie też nieźle idzie – masz przecież mieszkanie. Kupiłeś nie gorzej, niż ja wybudowałem.
Roześmieli się. A potem – jakby z przyzwyczajenia – poszli do domu Krzysztofa. Wyjęli chleb, jajka, kiełbasę. Postawili butelkę domowej nalewki. Wypili po kieliszku, obaj się skrzywili – rzadko piją.
I nagle Krzysiek powiedział:
– Słuchaj… A Zosia… Wiesz?
Marcin zastygł:
– Co?
– Za mąż wyszła. Za jakiegoś… z sąsiedniej wioski. Teraz uczy w naszej szkole.
– Zosia? – powtórzył Marcin, a w piersi coś go ścisnęło. – Nie wiedziałem…
– Ja też nie chciałem uwierzyć. Myślałem, iż minie… A tu trzy dni na kombajnie siedziałem – i nic. Rozumiesz?
Nalał znowu. Wypili, a potem siedzieli w ciszy, wpatrując się w swoje kubki z herbatą.
Nagle obaj podnieśli wzrok i wybuchnęli głośnym śmiechem – takim, jak w dzieciństwie. Do łez, do szaleństwa.
– No i tak się potoczyło – otarł łzy Krzysiek. – Tyle lat przez nią… a tu taki obrót spraw.
– Ano – przytaknął Marcin. – Turniej sobie zrobiliśmy. Kto lepszy, kto wytrwalszy, kto głośniejszy. A ona – raz, i zniknęła z kimś innym.
– Mądra była – niespodziewanie powiedział Krzysiek. – Postanowiła po swojemu. A my się przecież staraliśmy…
– No tak – zamyślił się Marcin. – Ale w sumie nie na próżno. Ty dom postawiłeś, ja na oddziale w szpitalu pracuję. Oboje coś sobą reprezentujemy.
– Właśnie! – ożywił się Krzysiek. – Mamy po dwadzieścia dziewięć lat. Życie dopiero się zaczyna!
– A to ty pierwszy zacząłeś – przypomniał Marcin.
– Może i tak. Ale ty podtrzymałeś. Sprytna bestio.
– Więc i ja byłem niemądrzejszy. Oboje byliśmy – uśmiechnął się Marcin.
– Pamiętasz, jak po szkole siadała na ławce i patrzyła na nas obu tak samo? Ani tobie, ani mnie – nikomu.
Znowu zamilkli. Wspominali.
Z Krzysiem Marcin znał się od urodzenia – przyszli na świat niemal tego samego dnia. Rośli razem, żyli przez płot. Razem się bawili, w jednej szkole się uczyli, w jednej ławce siedzieli. Do gimnazjum byli nierozłączeni.
A potem w klasie pojawiła się Zofia.
Jakby wyrosła w ciągu lata. Z chudzielca na rowerze stała się smukłą dziewczyną z długim, lnianym warkoczem. I wszystko się zmieniło. Przyjaciele stali się rywalami.
Krzysiek ciągnął do techniki, majsterkował przy ojczystym traktorze. Marcin – do książek i zwierząt. Jeden szedł na pole, drugi do laboratorium.
Zosia patrzyła na obu tym samym wzrokiem, od którego serce traciło rytm.
Po szkole Marcin wyjechał do miasta na studia, a Krzysia przyjęli do brygady. Zofia zaczęła zaoczne i pojawiała się raz u jednego, raz u drugiego. Przynosiła wieści: kto zarobił więcej, kto dostał podwyższone stypendium. Ale z nikim się naprawdę nie związała.
Nawet wojsko nie pogodziło przyjaciół. Stali się mężczyznami, każdy swoją drogą. Krzysiek wybudował dom, kupił pierwszą we wsi terenówkę. Marcin został lekarzem, obronił doktorat. Ale mimo wszystko – obaj byli kawalerami. Obaj – wciąż samotni. Wciąż nosili w sobie wspomnienie tej dziewczyny z lnianym warkoczem.
I oto teraz siedzą w kuchni, zmęczeni, z oczami przyciemnionymi przez czas – i śmieją się. Gorzko i jasno.
– A w sumie dobrze, iż wyszła za mąż – powiedział w końcu Marcin. – Serio. Może on ją naprawdę kocha.
– Może… – cicho odparł Krzysiek. – Oby. Bo inaczej… Na próżno to wszystko.
Zamilkli. Potem Krzysiek uderzył w stół:
– Wiesz co? Świętujmy. Za nią. Za nas. Za to, iż życie idzie dalej.
– No – uśmiechnął się Marcin. – Za to, iż wciąż jesteśmy blisko. I nie jesteśmy wrogami.
Krzysiek nalał po ostatnim.
– Za Zosię.
– Za Zosię.
Szkło zadźwięczało. A za oknem wieczór ustępował nocy. Nad starą ławką pochylały się dwie sylwetki – już nie chłopcy, ale jeszcze nie starcy. Po prostu dwaj ludzie, których życie raz zetknęło i już nie rozdzieliło.
A Zosia… Cóż, niech będzie szczęśliwa. Zasłużyła sobie.