Wojciech wyszedł na ganek rodzinnego domu, wciągnął nosem ciepłe wieczorne powietrze wsi i usiadł na starej ławce, która zaskrzypiała pod nim tak samo, jak w dzieciństwie. Po chwili do domu podszedł nieśpiesznie Krzysiek. To był ten sam kumpel, z którym Wojciech dorastał ramię w ramię, ale wiele lat temu coś między nimi pękło…
„No to jak, u ciebie jak?” – zapytał Krzysiek, klepiąc Wojciecha po ramieniu w typowo męski sposób.
„Stara bida” – odparł tamten, wzruszając ramionami. „Robota, mieszkanie w mieście kupiłem.”
„Spoko” – skinął z uznaniem Krzysiek. „Zawsze byłeś tęgi w głowie. Nie to co ja…”
„Oj, daj spokój!” – zaśmiał się Wojciech. „Rodzice mi gadali, iż masz teraz najfajniejszy dom w okolicy. Podobno sąsiedzi biorą z ciebie przykład.”
„Ty też nie masz najgorzej – mieszkanie swoje. Kupiłeś nie gorzej niż ja wybudowałem.”
Roześmiali się. A potem – jakby z przyzwyczajenia – poszli do domu Krzyśka. Wyciągnęli chleb, jajka, kiełbasę. Postawili butelkę domowej bimberki. Wypili po kieliszku, obaj się skrzywili – rzadko piją.
I nagle Krzysiek rzucił:
„Słuchaj… A Jadzia… Wiesz?”
Wojciech nagle się spiął:
„Co?”
„Wyszła za mąż. Za jednego… Z sąsiedniej wsi. Teraz uczy w naszej szkole.”
„Jadzia?” – powtórzył Wojciech i coś mu się ścisnęło w piersi. „Nie wiedziałem…”
„Ja też w pierwszej chwili nie wierzyłem. Myślałem, iż przejdzie… A tu trzy dni na ciągniku siedziałem – i nic. Rozumiesz?”
Nalał znowu. Wypili, a potem siedzieli w ciszy, wpatrując się w swoje kubki z herbatą.
Nagle podnieśli jednocześnie wzrok i wybuchnęli gromkim śmiechem – takim, jak kiedyś, za dzieciaka. Do łez, do spazmów.
„No i masz” – otarł łzy Krzysiek. „Tyle lat przez nią… A tu taka niespodzianka.”
„Ta” – przytaknął Wojciech. „Turniej sobie urządziliśmy. Kto lepszy, kto wytrzyma dłużej, kto głośniej. A ona – hop i zniknęła z kimś innym.”
„Sprytna była” – nieoczekiwanie stwierdził Krzysiek. „Swoją drogą poszła. A my się staraliśmy…”
„No właśnie” – zamyślił się Wojciech. „Ale przecież nie na marne. Ty dom postawiłeś, ja na oddziale w szpitalu rządzę. Oboje coś znaczymy.”
„Dokładnie!” – ożywił się Krzysiek. „Po dwadzieścia dziewięć lat mamy. Dopiero się życie zaczyna!”
„A zacząłeś od ciebie” – przypomniał Wojciech.
„Może i tak. Ale ty podtrzymałeś. Zgrywusie jeden.”
„W takim razie byłem równie głupi. Obaj byliśmy” – uśmiechnął się Wojciech.
„Pamiętasz, jak po lekcjach siedziała na tej ławce i patrzyła na nas jednakowo? Ani tobie, ani mnie – nikomu.”
Znowu zamilkli. Wspominali.
Wojciech znał Krzyśka od urodzenia – przyszli na świat prawie tego samego dnia. Dorastali razem, tylko płot ich dzielił. Bawili się wspólnie, w jednej szkole, w jednej ławce. Do gimnazjum byli nierozłączni.
A potem w klasie pojawiła się Jadzia.
Jakby wyrosła w jedno lato. Z rozkrzyczanej dziewczyny na rowerze stała się smukłą panienką z długim jasnym warkoczem. I wszystko się zmieniło. Kumple stali się rywalami.
Krzysiek ciągnął do mechaniki, grzebał przy tacie w maszynach. Wojciech w książkach i zwierzakach. Jeden szedł w pole, drugi do laboratorium.
Jadzia patrzyła na obu tym samym wzrokiem, od którego serce waliło jak młot.
Po szkole Wojciech wyjechał na studia do miasta, a Krzyśka wciągnęła praca w polu. Jadzia poszła zaocznie i krążyła między nimi. Przynosiła wieści: kto więcej zarobił, kto dostał podwyżkę stypendium. Ale z żadnym nie związała się na dobre.
Nawet wojsko nie pogodziło przyjaciół. Stali się mężczyznami, każdy swoją drogą. Krzysiek postawił dom, kupił pierwszą we wsi terenówkę. Wojciech został lekarzem, obronił doktorat. A obaj – wciąż kawalerowie. Wciąż samotni. Wciąż z tą dziewczyną o złotym warkoczu w sercu.
I teraz siedzą w kuchni, zmęczeni, z oczami pociemniałymi od czasu – i śmieją się. Gorzko i jasno.
„A może i lepiej, iż wyszła za mąż” – powiedział w końcu Wojciech. „Szczerze. Może on ją naprawdę kocha.”
„Może…” – cicho odparł Krzysiek. „Oby. Inaczej… Szkoda by było.”
Zamilkli. Potem Krzysiek stuknął dłonią w stół:
„Wiesz co? Wypijmy. Za nią. Za nas. Za to, iż życie idzie dalej.”
„No” – uśmiechnął się Wojciech. „Za to, iż jeszcze tu jesteśmy. I iż nie jesteśmy wrogami.”
Krzysiek nalał ostatniego.
„Za Jadzię.”
„Za Jadzię.”
Szkło zadźwięczało. A za oknem wieczór przemieniał się w noc. Nad starą ławką pochylili się dwaj mężczyźni – już nie chłopcy, ale jeszcze nie starcy. Po prostu dwaj, których życie raz złączyło i już nie rozdzieliło.
A Jadzia… Cóż, niech będzie szczęśliwa. Zasłużyła sobie.