Twórcy filmu Raz, dwa, trzy… wchodzisz do gry! wzięli sobie za punkt honoru pokazanie, iż w dowolnym domu można nakręcić horror tak długo, jak drzwi skrzypią odpowiednio głośno. Ta nietypowa kombinacja podgatunków kina grozy, choć niespecjalnie odkrywcza, potrafi zapewnić rozrywkę przez większość seansu. Nie sili się jednak na wiele więcej.
Film Raz, dwa, trzy… wchodzisz do gry! stworzyła dwójka reżyserów — Eren Celeboglu i Ari Costa. O ile ten drugi może pochwalić się w swoim portfolio owocną producencką współpracą z Anthonym i Joe Russo przy Avengers: Infinity War oraz Avengers Endgame, to w roli samodzielnych reżyserów oboje są praktycznie debiutantami. W przypadku tej produkcji niestety kumulacja braków warsztatowych twórców występuje już w sekwencji otwierającej, co dla wielu widzów może negatywnie rzutować na całą resztę seansu. Chaotyczny montaż nakreśla czas i miejsce akcji oraz fundament dalszej historii. W miasteczku Salem doszło do tragedii, w której chłopiec wymordował całą rodzinę. Nie ma tu jednak miejsca na zainteresowanie widza choćby jedną z prezentowanych postaci. Zostajemy w efekcie ze sceną zbliżenia na sprawcę podrzynającego sobie gardło, która jako jedyna zapada w pamięci.
Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę
Przenosimy się do współczesności. Tutaj na szczęście już znalazło się miejsce na przynajmniej podstawowe wprowadzenie postaci. Poznajemy więc kolejno grupę bohaterów, którym będziemy towarzyszyć przez pozostałą godzinę. Marcus (Asa Butterfield) to typowy outsider i buntownik. Nie widzi perspektyw dla siebie poza granicami rodzinnego miasteczka, ale tez niespecjalnie ich szuka. Nie wiemy w sumie, co sprawiło, iż gniewa się na cały świat wokół. Najwyraźniej nie jest to specjalnie istotne. Jest również oddanym opiekunem młodszego brata Jonaha i z tego zadania wywiązuje się z reguły bez zarzutu. Nie jest to łatwe zadanie, bo Jonah, zwykle cichy oraz wycofany chłopiec, ma tendencję do pakowania się w kłopoty. To właśnie on znajduje przeklęte ostrze w opuszczonym domu na przedmieściach i postanawia zatrzymać je dla siebie.
Ostatnia z rodzeństwa, Billie (Natalia Dyer) to piątkowa uczennica z wielkomiejskimi ambicjami oraz chęcią wyjazdu z Salem przy pierwszej nadarzającej się okazji. Do tego czasu jednak, pod nieobecność pracującej na 3 zmiany mamy, ku swojemu niezadowoleniu przejmuje rolę głowy rodziny i gospodyni domu. W teorii te zadania powinny przypaść ojczymowi Bobowi (Erik Athavale), jednak ze wszystkich poznanych do tej pory bohaterów jest on najmniej kompetentny do wykonania choćby najprostszych zadań.
Pomimo, iż codziennych utarczek jest stosunkowo niewiele, są to zdecydowanie najlepsze momenty całości. Trudno się w sumie dziwić, wszak zebrała się tu obsada z flagowych netflixowych produkcji. I to właśnie w momentach, gdy pozwala się im grać ze sobą nawzajem, ich relacje są jakkolwiek angażujące. Czas jest jednak bardzo ograniczony, gwałtownie więc trzeba popchnąć fabułę do przodu przy użyciu najtańszych sztuczek. Jonah, czyszcząc przywłaszczony nóż, zauważa na nim inskrypcję, którą oczywiście postanawia przeczytać ją na głos. Żądna krwi istota związana z klątwą ostrza przejmuje nad nim kontrolę i udaje się na poszukiwania świeżych ofiar.
W międzyczasie poznajemy chłopaka Billie Pete’a (Kolton Stewart), który przyszedł wyciągnąć dziewczynę na imprezę oraz Sophie (Laurel Marsden) – jej najlepsza przyjaciółkę. Dowiadujemy się o niej jedynie tyle, iż nie lubi imprezować i następnego dnia ma istotny egzamin. Dyskusję na temat wymigania się z opieki nad bratem przerywa Jonah. Oferuje on zgromadzonym ultimatum, które pozwoli im wybranie się na zabawę. Warunek jest jeden: wszyscy muszą zagrać w grę.
Zabawa w (po)chowanego
Tu pojawia się drugi grzech filmu, mianowicie żerowanie na taniej eksploatacji znanych motywów. Sama gra w wisielca ma potencjał do rozwinięcia jej do osi fabularnej pełnometrażowego filmu grozy, chociażby tak jak w filmie M jak Morderca. Poświęcenie na nią kilku minut w ramach uśmiercenia jednego z bohaterów wydaje się zabiegiem zbędnym i marnotrawstwem potencjału. Podobnie wygląda to we wszystkich pozostałych przypadkach, co daje wrażenie odgórnie narzuconej checklisty do odhaczenia po kolei.
Nie inaczej wygląda to też przy inspiracjach horrorowymi klasykami. Kulminacja drugiego aktu jest jedną wielką próbą wplecenia klasycznego slashera w scenariusz. Obserwowanie, do jakiego banału można sprowadzić cały bogaty nurt filmowy z pominięciem wszelkiego kontekstu kulturowego i komentarza społecznego, było na swój sposób fascynujące. Nie ma to jednak żadnego większego celu ponad pozbycie się wszystkich niepotrzebnych postaci w krótkim czasie.
Berek
Scenarzystka filmu Raz, dwa, trzy… wchodzisz do gry! również okazuje się być debiutantką. Warto wspomnieć o tym akurat tutaj, bo to właśnie akt 3 jest kulminacją wszystkich problemów trawiących ten scenariusz. Dostajemy kilkuminutowy segment twardej ekspozycji, w którym poznajemy sekret klątwy ostrza sprowadzający się do kolejnej niewyjaśnionej tragedii miasteczka z okresu polowania na wiedźmy. Banalność tego rozwiązania jest bolesna, tym bardziej, iż jest to jedynie rozwinięcie sekwencji początkowej. Po raz pierwszy pojawiła mi się tutaj w głowie myśl kurcze, napisałbym to lepiej, co nigdy nie jest dobrym znakiem.
Reszta trzeciego aktu to oparte na najbardziej oklepanych kliszach polowanie na ducha w pustym domu. Próżno tu szukać sensu fabularnego, gdy bohaterowie zdają się zmieniać zasady gry tak, jak akurat tego potrzebują. W efekcie istota z klątwy ostrza zostaje wyciągnięta do naszego świata. Rozpoczyna się gonitwa po wszystkich pomieszczeniach z irytującym nagromadzeniem tanich jumpscare’ów, ponieważ jest to ostatni moment na wzbudzenie w widzu strachu. Niestety nie udaje się to ani razu, a cała ta sekwencja do samego końca okazuje się do bólu przewidywalna.
Kółko graniaste
Raz, dwa, trzy… wchodzisz do gry! to idealny przykład filmowego pomieszania z poplątaniem. Elementy mające na celu zaangażować widza są napisane biednie i nie mają czasu w pogłębienie jakiejkolwiek relacji bohaterów. Ponadto inspiracje zaczerpnięte z dziecięcych gier i zabaw, tak samo jak motywy kina grozy, są zaimplementowane po najmniejszej linii oporu, realizując jedynie bazowy fundament każdego z nich, bez miejsca na jakiekolwiek dalsze rozwinięcie. Z drugiej strony jednak, ten wyjątkowo krótki metraż jak na standardy współczesnego kina sprawia, iż zanim ta średnio strawna mieszanka zaczyna wzbudzać jedynie niesmak, już dawno jesteśmy po napisach końcowych. Możemy wrócić do swojej codzienności, co prawda bez poczucia satysfakcji po seansie, ale tez bez większego rozczarowania. Zwyczajnie jest to kolejna produkcja, która idealnie sprawdzi się jako zapychacz biblioteki streamingowej do odpalenia z braku lepszego pomysłu na wieczór.
Źródło obrazka głównego: Best Film