"Pulp Fiction" kończy 30 lat. Dzisiaj to już inny film

filmweb.pl 7 miesięcy temu
Big Kahuna Burger to porządna amerykańska sieciówka. Serwują tam soczystą i dobrze wysmażoną wołowinę, frytki są chrupiące, słone i jednocześnie miękkie w środku, warzywa pasują do bułki jak ulał i nie przyćmiewają kotleta z topiącym się serem. Po prawdzie nie jadłem w Big Kahuna, ale Jules (Samuel L. Jackson) jadł i mówi, iż "to naprawdę smaczny hamburger". Wierzę mu, tak jak wierzę w ten fikcyjny fast food, bo chyba innej Ameryki już nie poznam, a przynajmniej – nie chcę znać. Zapytam go tylko, jak tam sytuacja z sosami i czy mają jakieś wariacje kanapek na tematy hawajskie.


"Pulp Fiction" kończy 30 lat (21 maja 1994, data canneńskiej premiery) i jest to dzisiaj inny film niż w latach 90. Nie składa żadnej obietnicy, nie anonsuje już młodego talentu na miarę Orsona Wellesa, nie jest gawędą z Ameryki, której po rozpadzie Związku Radzieckiego zostało już tylko nurzanie się w konsumpcji, obrazach odsyłających do samych siebie czy też fantazjach o gangusach zmywających resztki mózgu z tapicerki samochodu po przypadkowym skasowaniu kapusia. Drugi film Quentina Tarantino to nieopierzony klasyk: kamień węgielny nowego kina zgrywy, rozwlekłej gadki i śmieszno-strasznej przemocy. To manifest oryginalności, która musi wypływać z brawurowej imitacji i odpicowywania znanych na pamięć formuł. "Pulp Fiction" jest też zapisem niespełnionych nadziei. Niewinność można stracić tylko raz, ulepić z pulpy krnąbrny majstersztyk – chyba też.

Wyznania snoba, czyli Jules i Vincent w Cannes

"Nie rozumiałem" "Pulp Fiction" przez wiele lat i brak tego zrozumienia poczytywałem sobie za coś w rodzaju cnoty. Jako nastoletni snob nie wątpiłem w swój gust, ale wiedziałem, iż nigdy nie będę wystarczająco "cool", żeby cytować Tarantino, oglądać w kółko jego obsceniczne filmy i rozkoszować się dialogami oddychającymi najntisową popkulturą. Na "Forreście Gumpie" z tego samego roku wzruszałem się na maksa. Po latach widzę, iż pod wieloma względami to film bardziej bezczelny – w wygładzaniu kantów historii – niż cokolwiek, co zrobił QT. Za młodziaka czciłem raczej Krzysztofa Kieślowskiego jako reżysera "głębokiego" i "uduchowionego". Odbierałem Złotą Palmę dla Tarantino jako nie tyle obrazę narodową, co bolesne osobiste ukłucie, potwierdzenie, iż świat, w odróżnieniu ode mnie, nie rozumie już kina subtelnego i traktującego "o czymś". W 1994 roku miałem dwa lata, więc całe to zamieszanie z Cannes doszło do mnie po sporym upływie czasu. Jeszcze później zdałem sobie sprawę, iż opłakując pominięcie Kieślowskiego, stałem się mimowolnym uczestnikiem krajowej histerii i stypy po "kinie artystycznym".


Wrzucam tyle cudzysłowów, bo wszystkie te słowa zmieniły dla mnie znaczenie. Gdzie indziej lokuję tzw. artyzm, gdzie indziej szukam głębi, duchowość – cóż, jeżeli jej poszukuję, to raczej nie w wymęczonych "Trzech kolorach". Kieślowski stworzył grunt pod niestrawne europejskie koprodukcje XXI wieku, gromadzące twórców z paru krajów, którzy spotykają się na planie w Paryżu czy Berlinie i odwalają jakąś obyczajówkę: śmierć, kryzys, samotność, mijanie się w anonimowym mieście jako kondycja ponowoczesnego mieszczucha. Tymczasem, jak zauważył przed dekadą Michał Oleszczyk, "Trzy kolory: Czerwony" i "Pulp Fiction" to w sumie podobne filmy: równoległe historie, kilkoro bohaterów, narracyjny namysł nad rolą przypadku i zbiegów okoliczności. A jednak wzniosłą matrycę Kieślowskiego znaliśmy już z "Dekalogu"; pulpowe arcydzieło Tarantino musieliśmy zinterpretować sobie nad Wisłą od zera.

"Zed zszedł", czyli Butch wśród Januszy

No dobra, może nie tak, iż od razu od zera. Przecież w 1992 otwarto w Warszawie pierwszą restaurację McDonald’s. Jacek Kuroń przecinał wstęgę; jest dostępna Polska Kronika Filmowa dokumentująca to wydarzenie. Fast food jako przyjemność przenoszona drogą wolnorynkową był tematem jakoś tam rozpracowanym i spolszczonym. Ów odcinek kroniki czytał Tomasz Knapik – śp. lektor, który nagrał też dialogi do "Pulp Fiction". Ta wersja filmu, wciąż dostępna w sieci, jest naszym dobrem narodowym. Dorzucanie lektora do potocznej, naszpikowanej smaczkami, mocno rozwichrzonej gadki Tarantino to oczywiście zbrodnia, ale Knapik wespół z tłumaczką Elżbietą Gałązką-Salomon byli, cytując tytuł klasyka Janusza Majewskiego, "zbrodniarzami, którzy ukradli zbrodnię". Dlaczego?

Trudno było mi zrozumieć fenomen "Pulp Fiction", bo mamucia historyjka QT (2,5 godziny projekcji!) doszła do nas obudowana sprzecznymi sygnałami. Szacowne kino "złotopalmowe"? Amerykańskie arcydzieło? Barbarzyńska mamałyga? Znak, iż dzikusi przejmują stery światowej popkultury? Apoteoza komercyjnego mainstreamu, ale wypieszczona w kręgu indie? Autorskie kino totalnej wtórności? Chłopięce bazgroły zdradzające analne i oralne fascynacje? Konfuzję widać w języku, na czele z kliszami w rodzaju "postmodernistycznej gry" i "zabawy z konwencją", które na stałe przylgnęły do instrukcji obsługi Tarantino, ale nijak nie pomogą nam zrozumieć eksplozji fanowskiego uwielbienia i statusu reżysera jako medialnej supergwiazdy.


Siła przyciągania "Pulp Fiction" zasadza się na wahadłowym ruchu między radosnym nurzaniem się w śmieciowej kulturze i finezyjnym, choć niewykalkulowanym wynoszeniem jej kilka poziomów do góry – by znów wrócić na pop-śmietnik traktowany jako najlepsza miejscówka pod słońcem. Napięcie między akceptacją szmiry z całym dobrodziejstwem inwentarza a reżyserskim, samoświadomym kozaczeniem à la Jean-Luc Godard to mistrzowski, niemożliwy do podrobienia gest Tarantino (a naśladowców były dziesiątki, lub też, jeżeli chcemy wyjść poza wyśmiewany przez Julesa system metryczny: tuziny). Polska wersja filmu z Tomaszem Knapikiem z genialnym wyczuciem zachowuje tę dwoistość. Kiedy Knapik podaje kultową linijkę: "Zed zszedł" (Zed’s dead), to dostajemy nie tylko zachowujące rytm oryginału, potoczne, wspaniałe tłumaczenie, ale też barwę głosu i tonację Knapika. On doskonale wiedział, iż jako lektor, który przeczytał w życiu niejednego filmowego śmiecia, jest gdzieś na ziemi niczyjej między Złotą Palmą a jednorazową kuchnią serwowaną w Big Kahuna Burger.

Wszyscy ludzie Quentina, czyli Winston Wolf na złomowisku

Być może polskie kompleksy odpowiadają za przekonanie, iż jako widzowie "Pulp Fiction" mieliśmy masę lekcji z popkultury do nadrobienia – i im szybciej to zrobimy, tym szybciej docenimy wybitność Tarantino. Ten film był jednak w latach 90. kłopotliwym zjawiskiem nie tylko za byłą żelazną kurtyną, ale też w samych Stanach (telewizyjny duet Gene Siskel & Roger Ebert złapał vibe filmu, ale jakby nie do końca; panowie narzekali za to, iż medialny Quentin wyskakuje z lodówki) oraz we Francji (kiedy Tarantino odbierał Złotą Palmę jedna z osób na widowni krzyczała: "faszysta"). Zgaduję, iż także w Iraku, Bangladeszu, Turcji, Korei, Brazylii i Nigerii nie wszyscy złapali, co tu zostało upichcone. Mam tylko nadzieję, iż nikt się z tego powodu nie biczował.

Odbierając Złotą Palmę, Tarantino podziękował, tak, "braciom Weinstein", ale przede wszystkim ukłonił się swoim aktorom – temu zastępowi niebanalnych twarzy i silnych osobowości, które wprawiają maszynerię jego nerdowskiego scenariusza w ruch. "Pulp Fiction" to mocno literacki film, gada się tu tyle, co w filmach Érica Rohmera i w dramatach szekspirowskich. Jakość tych rozmów to jedno, druga sprawa to kuloodporny casting.

Getty Images © Gilbert Carrasquillo
gwiazdy "Pulp Fiction" na spotkaniu po 30 latach od premiery
Tarantino wychował się na Pauline Kael, czyli na literackich, obszernych, wybuchowych recenzjach, które stanowiły zapis doświadczania kina niemożliwy do podrobienia (trochę jak język samego QT). Jednym z największych wkładów Kael w krytykę filmową były jej niekiedy wielostronicowe opisy tego, jak aktorstwo i energia aktorów działają w konkretnym filmie. Krytyczka "New Yorkera" zdawała relację z dwugodzinnego obcowania z Marlonem Brando lub Dustinem Hoffmanem w sposób, który nie przypominał niczego, co napisano wcześniej lub później. Wyobrażam sobie, iż Taratino czytał te teksty z wypiekami na twarzy i myślał: "Czy kiedyś uda mi zrobić film, w przypadku którego o każdej kreacji będzie można napisać tak odjechany elaborat?".

Udało mu się już w 1994 roku. "Pulp Fiction" to orgia dla tych, którym wystarczy "patrzeć, jak oni są" (nawiązując do książki "Watching Them Be" Jamesa Harveya o aktorstwie) – podglądać gwiazdy i gwiazdorów po drugiej stronie ekranu, czyli w ich naturalnym środowisku. Niczym Winston Woolf (Harvey Keitel) przechadzający się po złomowisku w garniturze z muszką i z uśmiechem na ustach, QT doglądał, by na jego elokwentnym śmieciowisku wystąpili najlepsi, a raczej: ci najbardziej "cool".


zwiastun: "Pulp Fiction"

Wracam do tego wątku, bo co jeżeli moja niechęć do "Pulp Fiction" brała się nieświadomie z resentymentu wobec Samuela L. Jacksona? Jakkolwiek bym się starał, nigdy nie będę tak atrakcyjnie nawijał o masażu stóp, ćwierćfunciakach, Biblii i masie innych trywialnych rzeczach. Oczywiście, dziś wiem, iż tak samo myślał sam Tarantino, którego dwuznaczna fascynacja kulturą czarnych to odrębny temat (zostawię tylko anegdotę z planu: Jackson uczący reżysera, iż ma raczej mówić "N-I-G-G-A-H, nigga", a nie "nigger"). Jackson, osobowość komiczna kalibru nieodżałowanego Richarda Pryora, to jeden z najlepszych warsztatowo żyjących amerykańskich aktorów i esencja filmu, który tandetę obraca w fetysz, fast food – w gourmet monolog, a starotestamentowe proroctwa – w gangsterskie impro.

Przekleństwa niewinności, czyli Quentin buduje pomniki

Nauczyłem się szanować "Pulp Fiction", mogę chyba już choćby powiedzieć, iż bardzo ten film lubię. Jedna sprawa ma tylko dla mnie gorzki posmak. Tarantino wynosi popkulturowy kicz kilka poziomów do góry, udaje mu się to jak nikomu, ale samo to wynoszenie wcale nie jest gwarancją sukcesu lub przyjemności. Wręcz przeciwnie: nie lubię kulturowego trendu uszlachetniania śmiecia, tworzenia "artystycznych horrorów", "ambitnych westernów", "ironicznych przetworzeń". Nudzi mnie to niezmiernie, bo często brakuje w tych próbach witalności, energii, autentycznej zajawki. Kino Ariego Astera i Damiena Chazelle'a to koronne dowody w sprawie. Nie każdy burger musi być rzemieślniczy, nie każde frytki muszą powstawać z manualnie krojonych ziemniaków. Dajmy spokój śmieciowej kulturze zamiast za wszelką cenę ją cywilizować.


Zestawiając obok siebie "Pulp Fiction", "Pewnego razu... w Hollywood" i narrację wokół dziesiątego, rzekomo ostatniego filmu Tarantino, mam wrażenie, iż w tę pułapkę wpadł także on sam. Tarantino to klasyk, a klasykom stawia się pomniki. W gorączce domykania własnego dorobku i cementowania własnej relacji z historią kina – "Pewnego razu... " i zbiór tekstów krytycznych "Spekulacje o kinie" to elementy tej strategii – QT przemienił się z bystrzaka kręcącego kino, które ma dzielić widownię (jak mówił o sobie w Cannes) w celebrowanego, statecznego autora. Łączy się z tym oczywiście utrata niewinności, ale też utrata swobody i brulionowej, głupkowatej jakości, która zapewniła "Pulp Fiction" nieśmiertelność. Z drugiej strony, czego innego można było się spodziewać? Po porządnym śmieciowym posiłku zostają przecież resztki ketchupu i wspomnienie błogiego kalorycznego haju. Resztę oddaje się na recykling.
Idź do oryginalnego materiału