Od strasznego klauna do mitu grozy: jak To Stephena Kinga straszy nas od pokoleń

popkulturowcy.pl 4 godzin temu

Stephen King od lat jest niekwestionowanym królem horroru. Jego nazwisko to już nie tylko podpis na okładce, ale marka – symbol amerykańskiego strachu, który czai się nie w potworach spod łóżka, ale w nas samych. Wśród dziesiątek jego powieści to właśnie To stało się dziełem wyjątkowym – nie zwykłym horrorem o klaunie, ale opowieścią o dorastaniu, pamięci i złu, które nigdy naprawdę nie odchodzi. Ono tylko zmienia twarz.

Ta historia doczekała się już kilku wcieleń: oryginalnej powieści z 1986 roku, kultowego miniserialu z 1990, hollywoodzkiego, dwuczęściowego hitu Andy’ego Muschiettiego, a teraz – nadchodzącego serialu Welcome to Derry od HBO, który ma rozszerzyć mit Pennywise’a. I choć każda z tych wersji opowiada to samo, robi to zupełnie inaczej. Bo strach, podobnie jak kino, starzeje się razem z nami.

W literackim To King stworzył coś, co wielu nazywa amerykańskim eposem o dzieciństwie. Dwie linie czasowe – dzieci i dorośli – przeplatają się tu w opowieści o wspomnieniach, które nie chcą umrzeć. Derry to nie tylko miasteczko – to żywy organizm, w którym zło czai się na każdym rogu. Rasizm, przemoc domowa, obojętność dorosłych… Wszystko to karmi potwora, który przybiera kształt klauna tylko po to, byśmy łatwiej go rozpoznali.

Zobacz również: Shadows in Paradise (1986) – okruchy szczęścia wyrwane życiu

Styl Kinga jest powolny, intymny i głęboko emocjonalny. On nie straszy tanimi sztuczkami. Zamiast tego pozwala nam wejść w głowy bohaterów, poczuć ich strach, wstyd i dorastanie. I właśnie dlatego To jest tak trudne do przełożenia na ekran. To nie historia o potworze, ale o nas samych. O tym, co zostaje, gdy kończy się dzieciństwo.

Pierwsza ekranizacja, czyli miniserial z 1990 roku z Timem Currym w roli Pennywise’a, to dziś klasyka lat 90., choć bardziej kultowa niż faktycznie straszna. Telewizja tamtej epoki miała swoje granice: małe budżety, ograniczenia cenzury, zero brutalności. A jednak coś w tym serialu zostało z nami na dłużej. Pennywise w wykonaniu Curry’ego był przerysowany, teatralny, momentami wręcz komiczny – bardziej prawdziwy klaun niż kosmiczny byt zła. Ale miał w sobie coś niepokojącego, coś, co zostawało w głowie. Całość skupiła się jednak nie na grozie, a na nostalgii – na przyjaźni i więzi między dzieciakami z Klubu Frajerów. Horror zszedł tu na drugi plan, a zamiast strachu dostaliśmy melancholię. Wyszła z tego adaptacja wierna książce, ale pozbawiona jej mroku – tego, który sprawiał, iż czytając Kinga, naprawdę czuło się niepokój.

Zobacz również: Mój pierwszy raz na Festiwalu w Gdyni. Zaskoczenia i rozczarowania 50. Edycji FPFF

Fot. kadr z serialu: It (1990)

Prawdziwy powrót To nastąpił w 2017 roku, kiedy Andy Muschietti postanowił przywrócić klauna do życia. I zrobił to z rozmachem. Horror w XXI wieku już dawno przestał być tanim gatunkiem – stał się widowiskiem. Przeniesienie akcji z lat 50. do lat 80. było genialnym ruchem. Dzieciaki na BMX-ach, automaty z grami, kasety VHS – nostalgia zadziałała jak magnes. Klimat Stranger Things? Zdecydowanie tak, ale w najlepszym wydaniu.

Nowy Pennywise w wykonaniu Billa Skarsgårda to zupełnie inny rodzaj potwora – mniej w nim człowieka, a o wiele więcej prawdziwej bestii. Każdy jego ruch, spojrzenie, uśmiech – czyste szaleństwo. Ale przy całym tym wizualnym kunszcie zabrakło trochę tego, co w książce grało pierwsze skrzypce: bólu, traumy, emocji. Muschietti zrobił świetny film o przyjaźni, lojalności i odwadze, ale gdzieś po drodze zgubił psychologiczną głębię Kinga. Książkowy strach zamienił się w kinowe widowisko – piękne, efektowne, ale momentami puste. Ratunkiem dla filmu są natomiast dzieciaki z Klubu Frajerów, których relacja i miłość potrafiły skraść serce. No i sam Pennywise naprawdę potrafił nieźle przerazić. Ale jako fan prozy Kinga skończyłem film z lekkim niedosytem. Może dlatego, iż wiem, iż To jest nie tylko klaunem w kanałach, ale traumą, która nigdy nie znika.

Zobacz również: Gwiezdne Wojny: Rebelianci – jak wygląda droga Jedi?

Fot. kadr z filmu: It (2017)

Teraz na horyzoncie powoli pojawia się nowiutkie Welcome to Derry od HBO – serial, który ma być prequelem i odkryć początki Pennywise’a. Brzmi jak raj dla fanów, ale i poważne ryzyko. Bo, jak mawiają, im więcej wiemy o potworze, tym mniej się go boimy.

Według zapowiedzi serial ma czerpać z klimatu True Detective i Castle Rock – pokazać mroczne korzenie miasteczka, jego przemoc, rasizm i społeczne zło. jeżeli twórcom uda się zachować ten społeczny wymiar, możemy dostać nie tylko prequel, ale prawdziwe studium amerykańskiego lęku. Bo Derry zawsze było czymś więcej niż fikcyjnym miasteczkiem – to metafora Ameryki, kraju, który często woli udawać, iż zło nie istnieje, póki nie zapuka do jej własnych drzwi.

To stanowi nie tylko historię o potworze. Jest swoistym barometrem lęków każdego pokolenia Amerykanów – w latach 80. królowała dziecięca trauma i dorastanie w cieniu przemocy, lata 90. to natomiast przede wszystkim tęsknota za utraconą niewinnością, rok 2017 to po prostu spektakl strachu i genialne przedstawienie krwiożerczego monstra na dużym ekranie. A co przedstawi nam nadchodzący serial? Tego dowiemy się już w najbliższym czasie.

Każda adaptacja To to lustro swoich czasów – odbija nie tylko twórców, ale i nas samych. Nasze lęki, nasze wspomnienia, nasz sposób przeżywania grozy. I może właśnie dlatego To nigdy się nie kończy. Bo zło w Derry nie umiera. Ono po prostu czeka. Na to aż znowu odważymy się na nie spojrzeć.


Źródło obrazka głównego: materiały prasowe

Idź do oryginalnego materiału