"The Brutalist" to taki rodzaj filmu, w którym epilog nazywa się "uwerturą". Seans trwa trzy i pół godziny, ma dialogi po węgiersku, rozdział zatytułowany "Hard Core of Beauty", wstawki z dokumentalnych kronik, zaplanowaną przerwę na siku w połowie, ziarnisty obraz z taśmy 70 mm i mnóstwo ambicji (ktoś mniej przychylny powie: mnóstwo pretensji). Dwa poprzednie filmy Brady'ego Corbeta, "Dzieciństwo wodza" (2015) i "Vox Lux" (2018) były samozwańczymi "portretami", odpowiednio: XX i XXI wieku. "The Brutalist" wraca do poprzedniego stulecia i z życiorysu jednego architekta wykuwa film-pomnik albo film-katedrę, film-wypowiedź na szereg tak zwanych Wielkich Tematów. Ostrzegam więc: Corbet chce, żeby widz przed nim klęknął, co widza przekornego może jedynie zirytować. Ale "The Brutalist" nie jest rodzajem filmu, który da się pochwalić jedynie za dobre chęci. Ta budowla stoi na solidnych fundamentach i pnie się całkiem wysoko.
Od razu zresztą startujemy z wysokiego C. Na ekran wkracza nasz bohater, węgierski architekt László Tóth (Adrien Brody), a Corbet przedstawia go we wspomnianej "uwerturze", którą ogląda się jak kapsułkę węgierskiego arthouse’u. Burzliwe losy bohatera – od wojennej traumy przez polityczne prześladowania po desperacką imigrację – oddychają tu bowiem stylem największych mistrzów kina znad Dunaju. Jest modernistyczny strumień narracji niczym z filmów Károlyego Makka czy Zoltána Huszárika, są karkołomne mastershoty w typie Miklósa Jancsó czy Béli Tarra, jest wreszcie przyklejona do pleców protagonisty kamera rodem z "Syna Szawła" László Nemesa. Puentą tej sekwencji jest moment przybicia do wybrzeży Ameryki: momentalnie klasyczne ujęcie stającej na głowie Statui Wolności. Oto Europejczyk z bagażem dobrych i złych skarbów Starego Kontynentu przybył na drugą stronę lustra, do Nowego Świata.
Intencja jest jasna: Corbet bierze na warsztat american dream. "The Brutalist" z premedytacją przypomina zatem filmową wersję tzw. "wielkiej amerykańskiej powieści": epicki metraż idzie tu w parze z epickim oddechem narracyjnym i epickimi tytułami rozdziałów. Nominalnie inspirowany powieścią Ayn Rand "The Fountainhead", w rzeczywistości film Corbeta ma z nią tyle wspólnego co – dajmy na to – "Aż poleje się krew" (2007) Paula Thomasa Andersona z własnym literackim pierwowzorem, czyli "Oil!" Uptona Sinclaira. "Aż poleje się krew" to jednak dobry punkt odniesienia (nawet jeżeli trudno o bardziej gryzący się pisarski duet niż indywidualistka Rand i socjalista Sinclair). Anderson opowiadał w swoim filmie o relacji kapitału z religią, "The Brutalist" tymczasem zgłębia relację kapitału ze sztuką. Zamiast przedsiębiorcy Daniela Plainview i pastora Elego Sundaya na scenę wkraczają artysta Tóth i jego patron, kapryśny milioner Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce). Razem z żoną Tótha, Erzsébet (Felicity Jones), tworzą oni napięty trójkąt wzajemnych oddziaływań, trochę jak z innego filmu Andersona, "Mistrza" (2012). Jeden jego bok to władza, drugi – seks, a trzeci – inspiracja.
Niczym grany w "Mistrzu" przez Joaquina Phoenixa Freddie Quell, László Tóth jest tułaczem, a choćby Żydem Wiecznym Tułaczem, na przemian obalanym i wynoszonym, prześladowanym i tytułowanym. Jego biografia to bowiem nieustanna seria wzlotów i upadków, zwierciadło XX wieku, w którym przeglądają się modernizm, totalitaryzm, komunizm i kapitalizm, Marks, Freud i Le Corbusier, Bauhaus, Dachau i Ellis Island. Poznajemy go, gdy pod koniec lat 40. przybywa do Stanów Zjednoczonych, gdzie zrealizuje tragicznie ironiczny wariant amerykańskiego mitu "od pucybuta do milionera": przejdzie bowiem drogę od architekta do imigranta, do faceta przerzucającego gruz i z powrotem do architekta. Będzie budował domy, samemu pozostając bezdomnym. Jak Odyseusz zatęskni do swojej Penelopy, latami walczącej o przepustkę do USA. Jako artysta spróbuje zaś dotknąć boskości, zakodowanej już w nazwisku odsyłającym do egipskiego Thota, patrona magii, nauki i sztuki.
Ciekawe, iż burzliwa biografia Tótha rymuje się z losami samego filmu, który zaliczył szereg realizacyjnych falstartów (po drodze kompletnie zmieniła się m.in. obsada). Związek Tótha z Van Burenem przypomina choćby związek reżysera z producentem filmowym, czyli przedsiębiorcą, który artystę zarazem finansuje i wykorzystuje. Idea filmu-jako-metafory-samego-siebie gładko wpasowuje się zresztą w artystyczno-totalistyczne ambicje Corbeta. Inna sprawa, iż stosunek reżysera do – nazwijmy to – "modernizmu" jest tu cokolwiek problematyczny. Bo programowo niedzisiejsze, nakręcone na taśmie i upajające się własną projektowaną wielkością dzieło Corbeta trudno nazwać przykładem kina naprawdę świeżego, nowego, dosłownie: modern, modernistycznego. Corbet traktuje przecież "modernizm" jak gatunek filmowy: zestaw gotowych tematów i stylistycznych tików, zbiór zagrań automatycznie awansujących cię do panteonu Kubricków, Malicków i Huszárików. Efektem jest swoisty artystyczny oksymoron – modernizm, tyle iż retro.
Innymi słowy: "The Brutalist" to film, który zachowuje się jak arcydzieło. W związku z tym bardzo łatwo zarzucić Corbetowi tak zwane "efekciarstwo". Jasne, są tu momenty wsobnej kinowości (ktoś powie: masturbacji). Na przykład scena w klubie jazzowym, kiedy kadr zostaje malowniczo "przekreślony" przez refleks światła w obiektywie (tak zwany blik). Trudno chyba o wyraźniejszy manifest robienia sobie dobrze, iż "oto kręcę prawdziwe kino prawdziwą kamerą" (zakładam, iż blik jest prawdziwy, a nie wygenerowany w postprodukcji). Trzeba jednak przyznać, iż choćby tak pokazowe zagranie zachowuje u Corbeta funkcję narracyjną. W tym przypadku efekt świetlny sprawozdaje nam, co czuje bohater, symbolizując chwilowe rozluźnienie, na jakie pozwala sobie permanentnie spięty Tóth.
Tak więc, sorry, Corbet jest reżyserem pełną gębą. Nie ściemnia, nie chowa się za swoją artystowską pozą. Potrafi podać zarówno kawior, jak i ziemniaczki. W skali makro "The Brutalist" ma rewelacyjny flow od sceny do sceny, wzmocniony jeszcze przez wyraźne strukturalne rymy: lustrzane ujęcia i sekwencje powtarzające się pomiędzy dwiema połówkami filmu. W skali mikro widać zaś, iż Corbet potrafi zwyczajnie zainscenizować rozmowę między dwiema postaciami. I to procentuje, bo w takich warunkach aktorzy mogą spokojnie rozwinąć skrzydła. Brody pięknie gra tu mroczniejszą wersję Władysława Szpilmana z "Pianisty", Jones kreuje chyba najbardziej niejednoznaczną rolę w karierze, a Pearce koncertowo na przemian trzyma dżentelmeński fason i traci nad sobą panowanie. Wszystko spina zaś muzyka: raz podniosłe orkiestracje Daniela Blumberga, które współbrzmią z wysokimi ambicjami Tótha (i Corbeta), raz diegetyczny szmer radiowych szlagierów z epoki, który skutecznie zanurza nas w świecie przedstawionym.
Widzę jednak, iż wciąż piszę o "The Brutalist" raczej jako o narracyjno-estetycznym mechanizmie niż o generującej refleksję opowieści. Pytanie więc, czy to PROBLEM czy tylko CECHA filmu Corbeta. Pamiętajmy przecież, iż brutalizm w architekturze krytykowany był właśnie za swój dehumanizujący, przesadnie formalny charakter. Czy to przypadek, iż László Tóth, zamiast opowiadać komuś swoją historię, woli projektować i budować? Jak sam mówi: nie wie nawet, od czego miałby zacząć taką rozmowę. Może dlatego z premedytacją zamurowuje ukryte sensy w ścianach swojego monumentalnego projektu. W rezultacie jedyną czytelną treścią jego dzieł pozostaje ich forma (załóżmy, iż da się jedno od drugiego oddzielić).
I tu niewygodne pytanie: czy nie stawia to aby widza w niewdzięcznej roli Van Burena? Milioner niby chwali Tótha za "intelektualną stymulację". Ale – choć ma nad nim przewagę statusu – ewidentnie czuje zwykły respekt dorobkiewicza przed ideą Wielkiej Sztuki. Corbet wyzwala w "The Brutalist" podobny efekt: napusza się na Wielkie Dzieło i zastrasza widza do uległości. Nie powiem, trochę to działa.
Przyparty do muru mam jednak wątpliwość, czy Corbet faktycznie generuje tu jakikolwiek intelektualny ferment. Czy "mówi" coś, czego nie powiedzieli wcześniej jego wielcy poprzednicy (którym ewidentnie chce dorównać). Jasne, w finale niby tłumaczy nam, "co artysta miał na myśli". Ale to przecież nigdy nie jest dobry ruch. Z drugiej strony: jego interpretacja jest całkiem atrakcyjna, bo to manifest antyinterpretacji. Dzieło sztuki nie MÓWI, tylko JEST, twierdzi Tóth (oraz Corbet?). Z trzeciej strony: może twierdzi, a może nie twierdzi, bo to nie z ust Tótha padają te słowa – on zachowuje do końca swoje milczenie. Ale hej, może ta moja wątpliwość to już jakiś ferment. Na pewno "The Brutalist" JEST filmowym (a tym bardziej kinowym) doświadczeniem. A czy JEST arcydziełem? Powiem brutalnie: na razie nie wiem.
Od razu zresztą startujemy z wysokiego C. Na ekran wkracza nasz bohater, węgierski architekt László Tóth (Adrien Brody), a Corbet przedstawia go we wspomnianej "uwerturze", którą ogląda się jak kapsułkę węgierskiego arthouse’u. Burzliwe losy bohatera – od wojennej traumy przez polityczne prześladowania po desperacką imigrację – oddychają tu bowiem stylem największych mistrzów kina znad Dunaju. Jest modernistyczny strumień narracji niczym z filmów Károlyego Makka czy Zoltána Huszárika, są karkołomne mastershoty w typie Miklósa Jancsó czy Béli Tarra, jest wreszcie przyklejona do pleców protagonisty kamera rodem z "Syna Szawła" László Nemesa. Puentą tej sekwencji jest moment przybicia do wybrzeży Ameryki: momentalnie klasyczne ujęcie stającej na głowie Statui Wolności. Oto Europejczyk z bagażem dobrych i złych skarbów Starego Kontynentu przybył na drugą stronę lustra, do Nowego Świata.
Intencja jest jasna: Corbet bierze na warsztat american dream. "The Brutalist" z premedytacją przypomina zatem filmową wersję tzw. "wielkiej amerykańskiej powieści": epicki metraż idzie tu w parze z epickim oddechem narracyjnym i epickimi tytułami rozdziałów. Nominalnie inspirowany powieścią Ayn Rand "The Fountainhead", w rzeczywistości film Corbeta ma z nią tyle wspólnego co – dajmy na to – "Aż poleje się krew" (2007) Paula Thomasa Andersona z własnym literackim pierwowzorem, czyli "Oil!" Uptona Sinclaira. "Aż poleje się krew" to jednak dobry punkt odniesienia (nawet jeżeli trudno o bardziej gryzący się pisarski duet niż indywidualistka Rand i socjalista Sinclair). Anderson opowiadał w swoim filmie o relacji kapitału z religią, "The Brutalist" tymczasem zgłębia relację kapitału ze sztuką. Zamiast przedsiębiorcy Daniela Plainview i pastora Elego Sundaya na scenę wkraczają artysta Tóth i jego patron, kapryśny milioner Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce). Razem z żoną Tótha, Erzsébet (Felicity Jones), tworzą oni napięty trójkąt wzajemnych oddziaływań, trochę jak z innego filmu Andersona, "Mistrza" (2012). Jeden jego bok to władza, drugi – seks, a trzeci – inspiracja.
Niczym grany w "Mistrzu" przez Joaquina Phoenixa Freddie Quell, László Tóth jest tułaczem, a choćby Żydem Wiecznym Tułaczem, na przemian obalanym i wynoszonym, prześladowanym i tytułowanym. Jego biografia to bowiem nieustanna seria wzlotów i upadków, zwierciadło XX wieku, w którym przeglądają się modernizm, totalitaryzm, komunizm i kapitalizm, Marks, Freud i Le Corbusier, Bauhaus, Dachau i Ellis Island. Poznajemy go, gdy pod koniec lat 40. przybywa do Stanów Zjednoczonych, gdzie zrealizuje tragicznie ironiczny wariant amerykańskiego mitu "od pucybuta do milionera": przejdzie bowiem drogę od architekta do imigranta, do faceta przerzucającego gruz i z powrotem do architekta. Będzie budował domy, samemu pozostając bezdomnym. Jak Odyseusz zatęskni do swojej Penelopy, latami walczącej o przepustkę do USA. Jako artysta spróbuje zaś dotknąć boskości, zakodowanej już w nazwisku odsyłającym do egipskiego Thota, patrona magii, nauki i sztuki.
Ciekawe, iż burzliwa biografia Tótha rymuje się z losami samego filmu, który zaliczył szereg realizacyjnych falstartów (po drodze kompletnie zmieniła się m.in. obsada). Związek Tótha z Van Burenem przypomina choćby związek reżysera z producentem filmowym, czyli przedsiębiorcą, który artystę zarazem finansuje i wykorzystuje. Idea filmu-jako-metafory-samego-siebie gładko wpasowuje się zresztą w artystyczno-totalistyczne ambicje Corbeta. Inna sprawa, iż stosunek reżysera do – nazwijmy to – "modernizmu" jest tu cokolwiek problematyczny. Bo programowo niedzisiejsze, nakręcone na taśmie i upajające się własną projektowaną wielkością dzieło Corbeta trudno nazwać przykładem kina naprawdę świeżego, nowego, dosłownie: modern, modernistycznego. Corbet traktuje przecież "modernizm" jak gatunek filmowy: zestaw gotowych tematów i stylistycznych tików, zbiór zagrań automatycznie awansujących cię do panteonu Kubricków, Malicków i Huszárików. Efektem jest swoisty artystyczny oksymoron – modernizm, tyle iż retro.
Innymi słowy: "The Brutalist" to film, który zachowuje się jak arcydzieło. W związku z tym bardzo łatwo zarzucić Corbetowi tak zwane "efekciarstwo". Jasne, są tu momenty wsobnej kinowości (ktoś powie: masturbacji). Na przykład scena w klubie jazzowym, kiedy kadr zostaje malowniczo "przekreślony" przez refleks światła w obiektywie (tak zwany blik). Trudno chyba o wyraźniejszy manifest robienia sobie dobrze, iż "oto kręcę prawdziwe kino prawdziwą kamerą" (zakładam, iż blik jest prawdziwy, a nie wygenerowany w postprodukcji). Trzeba jednak przyznać, iż choćby tak pokazowe zagranie zachowuje u Corbeta funkcję narracyjną. W tym przypadku efekt świetlny sprawozdaje nam, co czuje bohater, symbolizując chwilowe rozluźnienie, na jakie pozwala sobie permanentnie spięty Tóth.
Tak więc, sorry, Corbet jest reżyserem pełną gębą. Nie ściemnia, nie chowa się za swoją artystowską pozą. Potrafi podać zarówno kawior, jak i ziemniaczki. W skali makro "The Brutalist" ma rewelacyjny flow od sceny do sceny, wzmocniony jeszcze przez wyraźne strukturalne rymy: lustrzane ujęcia i sekwencje powtarzające się pomiędzy dwiema połówkami filmu. W skali mikro widać zaś, iż Corbet potrafi zwyczajnie zainscenizować rozmowę między dwiema postaciami. I to procentuje, bo w takich warunkach aktorzy mogą spokojnie rozwinąć skrzydła. Brody pięknie gra tu mroczniejszą wersję Władysława Szpilmana z "Pianisty", Jones kreuje chyba najbardziej niejednoznaczną rolę w karierze, a Pearce koncertowo na przemian trzyma dżentelmeński fason i traci nad sobą panowanie. Wszystko spina zaś muzyka: raz podniosłe orkiestracje Daniela Blumberga, które współbrzmią z wysokimi ambicjami Tótha (i Corbeta), raz diegetyczny szmer radiowych szlagierów z epoki, który skutecznie zanurza nas w świecie przedstawionym.
Widzę jednak, iż wciąż piszę o "The Brutalist" raczej jako o narracyjno-estetycznym mechanizmie niż o generującej refleksję opowieści. Pytanie więc, czy to PROBLEM czy tylko CECHA filmu Corbeta. Pamiętajmy przecież, iż brutalizm w architekturze krytykowany był właśnie za swój dehumanizujący, przesadnie formalny charakter. Czy to przypadek, iż László Tóth, zamiast opowiadać komuś swoją historię, woli projektować i budować? Jak sam mówi: nie wie nawet, od czego miałby zacząć taką rozmowę. Może dlatego z premedytacją zamurowuje ukryte sensy w ścianach swojego monumentalnego projektu. W rezultacie jedyną czytelną treścią jego dzieł pozostaje ich forma (załóżmy, iż da się jedno od drugiego oddzielić).
I tu niewygodne pytanie: czy nie stawia to aby widza w niewdzięcznej roli Van Burena? Milioner niby chwali Tótha za "intelektualną stymulację". Ale – choć ma nad nim przewagę statusu – ewidentnie czuje zwykły respekt dorobkiewicza przed ideą Wielkiej Sztuki. Corbet wyzwala w "The Brutalist" podobny efekt: napusza się na Wielkie Dzieło i zastrasza widza do uległości. Nie powiem, trochę to działa.
Przyparty do muru mam jednak wątpliwość, czy Corbet faktycznie generuje tu jakikolwiek intelektualny ferment. Czy "mówi" coś, czego nie powiedzieli wcześniej jego wielcy poprzednicy (którym ewidentnie chce dorównać). Jasne, w finale niby tłumaczy nam, "co artysta miał na myśli". Ale to przecież nigdy nie jest dobry ruch. Z drugiej strony: jego interpretacja jest całkiem atrakcyjna, bo to manifest antyinterpretacji. Dzieło sztuki nie MÓWI, tylko JEST, twierdzi Tóth (oraz Corbet?). Z trzeciej strony: może twierdzi, a może nie twierdzi, bo to nie z ust Tótha padają te słowa – on zachowuje do końca swoje milczenie. Ale hej, może ta moja wątpliwość to już jakiś ferment. Na pewno "The Brutalist" JEST filmowym (a tym bardziej kinowym) doświadczeniem. A czy JEST arcydziełem? Powiem brutalnie: na razie nie wiem.