W ramach rozpaczliwej próby myślenia o czymś innym – powrót do czasów dzieciństwa. No powiedzmy, nastoletności.
Zapałałem wtedy wielką miłością do grupy Pink Floyd. Stosunkowo łatwo mi powiedzieć, kiedy to było – bo pamiętam emocje, z jakimi czekałem na radiową premierę płyty „Final Cut”. Czyli iż marzec 1983 to mój „peak fanboyism” (potem mi trochę przechodziło).
Jako fanatyczny fan chciałem wysłuchać wszystkiego, ale to absolutnie wszystkiego, co nagrał mój ukochany zespół. Mind you, w czasach PRL to było nietrywialne, ale dzięki składance „Relics” (którą UPOLOWAŁEM NA WOLUMENIE), poznałem choćby mało znane B-tracki.
I jak to się zdarza fanatycznym fanom odkryłem, iż mój ukochany zespół ewoluował tak bardzo, iż to w gruncie rzeczy dwa różne zespoły. Jeden, nagrywający ambitne concept-albumy – i drugi, produkujący piosenki-żarty (novelty songs).
I tak było z przekształcaniem młodego Marksa-liberała w dojrzałego Marksa-marksistę, trudno pokazać moment przekształcenia Floydów z błaznów w kapłanów. W pełni kapłańsko jest oczywiście na „Ciemnej stronie”, ale okres przejściowy trwał długo, może choćby trwał od samego początku.
Bo gdy po latach wspominam tę muzykę (nasłuchałem się tego tyle, iż włąściwie już nie muszę), najsilniej zapisały mi się w pamięci kawałki-michałki typu „Pow R. Toc H.”. A z drugiej strony już na pierwszej płycie słychać zapowiedź przyszłego geniuszu w fragmentach „Interstellar Overdrive” i „Astronomy Domine”.
Mam znajomego, który w ogóle twierdzi, iż najlepsze są dwie pierwsze płyty Pink Floyd, reszty się nie da słuchać. Traktuję to z dystansem, bo to typowy warszawski snob kulturalny, on poleca „Ulissesa” i ostro się zaangażował w promowanie nowego tłumaczenia. Czy można mu wierzyć?
Peak michałkowatości Pink Floyd też łatwo wskazać. To utwór „Seamus” z płyty „Meddle” – pastisz bluesa, którego główną atrakcją jest wycie psa, mniej więcej do taktu i do akordu.
Piosenka ma dwa dość różne wykonania. Na płycie „Meddle” występuje tytułowy pies Seamus, prościutki niby-bluesowy tekst wyśpiewuje David Gilmour.
Przy okazji filmu „Pink Floyd live at Pompeii” piosenkę wykonano jeszcze raz, ale bez wokalu i bez klawiszów Richarda Wrighta, który tym razem zajmował się pieszczeniem (?) suczki Nobs.
W tym filmie Floydzi jeszcze mają po dwadzieścia parę lat i dalej trzyma się ich chłopięcy humor. Ale już się bawią syntezatorami w sposób, który za chwilę zaowocuje „Ciemną stroną”.
To moment przekształcenia błaznów w kapłanów. Można też domniemywać, iż widząc, co narkotyki zrobiły z ich przyjacielem Barrettem, stracili ochotę do uprawiania sztuki psychodelicznej, ale sami jeszcze nie wiedzieli, co chcą robić zamiast niej („Meddle” to jedno wielkie poszukiwanie).
Krytycy schlastali tę piosenkę, Floydzi jakby się jej potem wstydzili. Tymczasem przyznam, iż ostatnio często brzmi mi w uszach. Częściej niż te ich wielkie, wybitne utwory.
Kto nie umie błaznować, z tego będzie kiepski kapłan. Przynajmniej jeżeli ja mam występować w roli wyznawcy.