Not guilty pleasure

filmweb.pl 1 tydzień temu
O kobietach takich jak bohaterka "Babygirl" Haliny Reijn ("Bodies Bodies Bodies") mówi się "have it all" – mają wszystko, wygrały los na loterii, znalazły cheat code'y do łączenia bez wysiłku rozmaitych ról społecznych, jakimi naznaczona jest codzienność kobiet. Przynajmniej tych kobiet, które marzą o tym, żeby mieć fajną pracę, może jeszcze jakiś dom, związek, dzieci, czas na swoje pasje i dbanie o to, by w wieku 57 lat wyglądać jak Nicole Kidman.

Romy (Kidman) na pierwszy rzut oka wydaje się całkowicie spełniona. Jest prezeską innowacyjnej firmy logistycznej, ma wspierającego męża (Antonio Banderas), dwójkę dzieci i zachwycającą urodę podkreślaną nienagannymi stylizacjami. Sztab PR-owców czuwa, by jej publiczna persona pokrywała się z wartościami organizacji, kreującej swoją CEO na chodzący wzór do naśladowania dla młodego pokolenia kobiet wchodzących na rynek pracy. Kiedy podczas nagrywania materiałów promocyjnych bohaterce wypsnie się jakieś słowo kojarzące się ze słabością, należy je zastąpić innym, bardziej sprawczym, pozycjonującym ją jako silną liderkę. Dlaczego ktoś taki miałby narażać to wszystko dla – co za banał – romansu ze stażystą?

A jednak: Romy poznaje Samuela (świetny Harris Dickinson) i momentalnie kładzie na szali swoją reputację, karierę i małżeństwo, wdając się z młodym mężczyzną w ryzykowną erotyczną grę. Czy to kryzys wieku średniego, powtarzający się nawyk, a może potrzeba "odpięcia wrotek" przez kobietę, której wszystkie aspekty życia poddawane są skrupulatnej kontroli? Samuel niewątpliwie dostrzega w Romy coś, co przez lata było przez nią głęboko ukryte i tłumione. Realizując jej fantazje o bardziej kinky seksie, daje jej spełnienie, którego brakuje jej w długoletnim związku.

Seks, w ostatnich latach coraz rzadziej obecny we współczesnym mainstreamowym kinie (polecam wnikliwą analizę tego zjawiska autorstwa Kariny Longworth w podcaście "You Must Remember This"), staje się głównym tematem i fabularnym paliwem "Babygirl". Funkcjonuje tu jako język komunikacji, narzędzie kontroli, buduje intymność i zaufanie, a jednocześnie obnaża ludzkie słabości i pragnienia. Po pierwszych pokazach filmu w kuluarach weneckiego festiwalu pojawiły się głosy, iż "Babygirl" to najbardziej "hot" film roku. Faktycznie, stanąć z nim w szranki może chyba tylko "Challengers" Luki Guadagnino (mimo że, co ciekawe, w filmie Włocha nie ma przecież żadnej sceny seksu). Relacja Romy i Samuela działa tak dobrze, bo choć układ sił jest zdecydowanie nierówny, obie strony czują się w nowej sytuacji równie niepewnie. Jednocześnie możliwość nieskrępowanego eksplorowania własnej seksualności uwalnia bohaterów od nagromadzonego przez lata poczucia wstydu. Sceny erotycznych zbliżeń w "Babygirl" są też świetnie zainscenizowane (reżyserka podkreśla, iż to w dużej mierze zasługa koordynatorki intymności Lizzy Talbot). Równie intymne, co naładowane erotyzmem, ale też pełne niepewności, dziwnych dźwięków, przypadkowych niezręczności i nieoczywistych wybuchów uczuć.

Kidman jest tutaj absolutnie zjawiskowa, i gra swoją najlepszą rolę od lat. Jej postać wchodzi w interesujący dialog z kreacją w "Oczach szeroko zamkniętych", jednym z najlepszych filmów o pożądaniu, związkach i odwiecznym konflikcie między potrzebą stabilizacji w relacji a pogoni za nowością. Postać Romy to wyzwanie, ryzyko, jakie od dawna nie kojarzyło mi się z Australijką, sięgającą raczej po projekty bezpieczne, przypieczętowujące jej pozycję oscarowej aktorki. "Babygirl" to w tym kontekście decyzja niebezpieczna, pozwalająca gwieździe "Wielkich kłamstewek" na eksplorowanie nowego aktorskiego terytorium. Nie zdradzając zbyt wiele, napiszę tylko, iż jest to terytorium ze scenami, w których – w ramach erotycznej gry – Kidman na czworaka wypija mleko ze spodeczka. Jej bohaterka jest jednocześnie silna, pewna siebie, krucha, żałosna, wzbudzająca podziw, pocąca się ze wstydu i z energią bossgirl rozstawiająca ludzi po kątach. Dzielnie sekunduje jej Dickinson, który wynosi postać Samuela ponad stereotyp Manic Pixie Dream Boy. Dynamika relacji tej pary to aktorskie i inscenizacyjne złoto, a scena, w której Dickinson bez koszulki tańczy w rytm "Father Figure" George'a Michaela to tzw. instant classic.

Reijn udaje się w jednym filmie zrealizować kilka, wydawać by się mogło, wzajemnie wykluczających się celów i przy okazji nie strzelić sobie w kolano. To nie jest po prostu kolejny film o nadużywaniu władzy przez wysoko postawione osoby, w którym role zostały odwrócone i oprawczynią jest kobieta (ale jest). To nie jest kolejny film o kobiecie znudzonej swoim statecznym związkiem i mało urozmaiconym życiem seksualnym (ale jest). To nie jest kolejny film o zgodzie w kontekście #MeToo (ale jest).

Reijn czerpie z melodramatu spod znaku wywracającego filmowe klisze na nice i flirtującego z kampem Todda Haynesa. Widać tu powidoki thrillera erotycznego, ale Reijn regularnie przekuwa nadymający się balon pretensji humorem i pysznie bawi się konwencją "kina kobiecego", kojarzącego się z estetyką guilty pleasure. To film jednocześnie lepki, perwersyjny, ale nie za bardzo; opowiadający o kinky seksie w sposób przystępny dla mainstreamowego widza, bez moralizatorskiego tonu i oceniania swoich bohaterów. Jak widać pleasure wcale nie musi być guilty.
Idź do oryginalnego materiału