Nasze ulubione filmy queerowe | Zestawienie z okazji Pride Month

filmawka.pl 3 miesięcy temu

Czerwiec jest świętem dumnego afirmowania życia w zgodzie ze sobą i ze swoją tożsamością. Choć w naszej redakcji idea równości i szacunku jest ważna przez cały rok, jak zwykle przyłączamy się do radosnej celebracji. W zeszłym roku z okazji Miesiąca Dumy przedstawialiśmy Wam nasze ulubione feel-good movies o tematyce queerowej, a tym razem skupiamy się na wszystkich obrazach, opowiadających o bohaterach LGBTQ+.

Przedstawiamy Wam zestawienie naszych ulubionych filmów queerowych.


Idol, reż. Todd Haynes (1998)

fot. kadr z filmu „Idol” / Apple TV

Najlepsza filmowa biografia Davida Bowiego, która nie jest biografią Davida Bowiego. Dziennikarz otrzymuje zlecenie zgłębienia historii gwiazdora glam rocka, który nagle zniknął ze sceny, fingując własną śmierć. Bohater zbierając okruchy pamięci ludzi, którzy niegdyś znali Briana Slade’a, niczym w Obywatelu Kane’ie, tworzy obraz czegoś większego – nie tylko sceny glam rockowej, ale momentu w historii kultury i społeczeństwa, kiedy role i desygnaty płciowe zaczęły się zacierać, a seksualność stawała się mniej arbitralna.

Idol to prawdziwy twórczy kalejdoskop. Reżyser wykorzystuje formułę znaną z arcydzieła Orsona Wellesa i jej dygresyjność i mozaikowość w najbardziej kreatywny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Sceny muzyczne przeplatają się z retrospekcjami, w fabule roi się od nawiązań do gwiazd sceny glam rockowej i odniesień literackich – w szczególności do Oscara Wilde’a. Haynes zebrał też w jednym filmie zestaw najzdolniejszych młodych aktorów tego czasu: Jonathana Rhysa Meyersa, Ewana McGregora, Christiana Bale’a czy Toni Collette. Fabularyzowana biografia muzyczna Davida Bowiego staje się bramą do innego świata: pełnego romantyzmu i zmysłowości, świateł, blasku i kolorów, ale też zranień w niejasnych i skomplikowanych relacjach. Jest to cena za autentyczność i odwagę w przekraczaniu siebie, a czego więcej potrzeba niż te dwa składniki, żeby kochać naprawdę? Swego czasu miałam potężnego crusha na ten film i mam nadzieję, iż Wy też będziecie go mieli.

Irena Kołtun


Córki dancingu, reż. Agnieszka Smoczyńska (2015)

fot. kadr z filmu „Córki dancingu” / Canal Plus

Polacy nie gęsi i swoje kino queerowe mają, a przynajmniej kilka takich filmów. Córki Dancingu Agnieszki Smoczyńskiej są wyjątkowe pod kilkoma względami. Produkcja przy wykorzystaniu baśniowej konwencji opowiada historię dwóch syren – Srebrnej i Złotej, które wychodzą pewnego dnia z warszawskiego brzegu Wisły i rozpoczynają karierę muzyczną. Bohaterki nie posiadają ludzkiej cielesności (m.in. narządów płciowych), jednak społeczeństwo – z racji ich wyglądu zewnętrznego – traktuje je jak kobiety. Sprawy komplikują się, kiedy jedna z nich pragnie wejść w relację romantyczno-seksualną i zostaje odrzucona ze względu na swoją atypowość. Córki Dancingu można zatem interpretować jako metaforę transpłciowości i krytykę heteronormatywnego świata.

W produkcji Smoczyńskiej najbardziej zachwyca mnie epatująca z niej queerowa estetyka, szczególnie jeżeli chodzi o aspekt realizacyjny. Córki Dancingu bawią się kampem i kiczem, co ukazują sceny syrenich występów w klubie nocnym. Wprowadzają bowiem one widza w dyskomfort, poczucie doświadczania czegoś osobliwego, niezdefiniowanego i przekraczającego uznane estetycznie normy. Odczucia te potęgują fantastyczne, ale równie dziwaczne – pod względem tekstowym, jak i brzmieniowym – aranżacje muzyczne zespołu Ballady i romanse. Chętnie dam znowu porwać się na jedną noc w szaloną podróż do lat 80. wraz ze Srebrną i Złotą – i wy też powinniście!

Joanna Stachnik


Portret kobiety w ogniu (2019), reż. Céline Sciamma

fot. kadr z filmu „Portret kobiety w ogniu” / mat. prasowe Gutek Film

Od pięciu lat Portret kobiety w ogniu zajmuje sam szczyt w moim rankingu queerowych filmów. Mój zachwyt tym filmem jest nie do opisania; zdaje się, iż nigdy nie znajdę odpowiednich słów, by go wyrazić. Ta sympatia nie byłaby jednak możliwa, gdyby nie ukazana na ekranie relacja romantyczna Marianne i Héloïse.

Sciamma ujmuje uczucie między kobietami nadzwyczaj subtelnie. Jak na XVIII wiek przystało, bohaterki trzymają swoje emocje w czterech ścianach. Szczególnie, iż zadaniem Marianne jest namalowanie Héloïse dla jej przyszłego męża. Los kobiet jest już zatem zapisany w gwiazdach i nic nie ma prawa go zmienić. Reżyserka w prawie każdym wybranym środku artystycznym ukazuje nieunikniony rozkwit miłości między protagonistkami.

Marianne i Héloïse dzięki swojej relacji odkrywają też swoje prywatne, zduszone gdzieś pragnienia oraz potrzeby. Językiem miłości bohaterek jest sztuka, spokój i skupienie. Wyraźnie kontrastują one z wielkimi falami i śnieżnobiałą pianą z wody, która rozbija się o pobliskie klify. Sciamma podkreśla jeszcze filmową miłość elementami mistycznymi. Nie tylko utwierdza tym widza w przekonaniu, iż więź między kobietami jest wyjątkowa, ale jednocześnie zwiastuje skrzętnie zaplanowaną przyszłość Héloïse.

Céline Sciamma jest specjalistką od sensualnych, kobiecych dzieł. Mistrzynią w tworzeniu związków między swoimi bohaterkami. Portret kobiety w ogniu to dzieło kompletne pod niemalże każdym względem. Przede wszystkim jednak z uwagi na szczególne uczucie, jakie połączyło młode Francuzki.

Anna Czerwińska


Żałobna parada róż, reż. Toshio Matsumoto (1969)

fot. kadr ze zwiastuna filmu „Żałobna parada róż”

Debut Toshio Matsumoto przy pierwszym zetknięciu jest jak musujący cukierek. Pełen życia, ruchu, zabawy i buzującego, nocnego życia Tokio lat 60-tych. Fabularna szkatułka skonstruowana jest wokół sceny baru Genet, fikcyjnego gejowskiego baru. Dwie główne aktorki tej układanki to Eddie i Leda, dwie transkobiece hostessy, rywalizujące o względy właściciela baru.

Brak jakiegokolwiek poszanowania dla dekorum, kalejdoskop konwencji oraz chronologiczny bałagan początkowo składają się na film do bólu nowofalowy. Równie artystycznie ciekawy, co zmanierowany i męczący. Tym co sprawia, iż Róże rozkwitają, jest stopniowe odkrywanie zagadki Eddie i kliniczny wręcz obraz jej życia wewnętrznego. Z każdą sceną wnikamy głębiej w świat bohaterki. Do zabawy nagle dołącza trwoga, gdy oglądamy nic innego jak odwróconą, trans adaptację Króla Edypa, zmierzającą do równie makabrycznego finału.

Nawet kiedy atmosfera się zagęszcza, Matsumoto nie przestaje igrać z widzem. Sceny dokumentalne przeplatają się z długimi ujęciami na ulice Tokio; rywalizacja między dwiema bohaterkami przedstawiana jest jako komiksowy pojedynek na rewolwery, sprzeczkom na ulicy towarzyszy wodewilowa muzyka, a Godard rozmawia z Foucaultem i Pasolinim. Nie sposób uciec od kontekstu Japonii świeżo po Amerykańskiej okupacji i towarzyszącej mu walki nowego ze starym. Eddie nosi się w króciutkich spódniczkach i zabawia się z bohemą, oglądając francuskie filmy, podczas gdy jej największa rywalka, Leda wciąż większość życia spędza w Kimonach. Równie interesujący jest tutaj aspekt płynności tożsamości – bohaterki filmu wielokrotnie odrzucają wszelkie terminologiczne łatki, czy otwarcie przyznają, iż same do końca nie wiedzą czy są kobietami. Nie liczy się język, nie liczą się sztywne kategorie, a tylko to, kim jesteś.

Ponad wszystko jednak, Żałobna parada róż pozostaje jednym z czołowych osiągnięć eksperymentalnego kina queer i ciekawym przykładem re-interpretacji antycznej tragedii. Te róże, mimo iż sztuczne, są jednymi z najpiękniejszych. jakie kiedykolwiek było mi dane zobaczyć.

Łukasz Al-Darawsheh


Choroba tropikalna, reż. Apichatpong Weerasethakul (2004)

fot. kadr ze zwiastuna filmu „Choroba tropikalna”

Na festiwalu w Cannes Choroba tropikalna Apichatponga Weerasethakula wzbudziła skrajne postawy. Niektórzy widzowie wychodzili w trakcie seansu lub buczeli na napisach, inni byli zachwyceni oryginalną estetyką dzieła. Do tych drugich zaliczali się festiwalowi jurorzy, którzy przyznali mu Nagrodę Jury. Film do dziś pozostaje jednym z najoryginalniejszych punktów na światowej mapie queerowego kina. Podobnie, jak niemal cała twórczość reżysera, Choroba tropikalna jest przykładem spokojnego slow cinema naznaczonego licznymi niekonwencjonalnymi rozwiązaniami i luźno skonstruowaną narracją, której nie sposób jednoznacznie interpretować. Sam Quentin Tarantino powiedział o filmie, iż „jest wspaniały i nic z niego nie rozumie”.

Jeżeli damy się porwać spokojnemu rytmowi, seans faktycznie staje się bardzo wynagradzający. Całość podzielona została na dwie części. Pierwsza ukazuje rozwój relacji między Tongiem a Kengiem na tajskiej prowincji. Z kolei w drugiej pojawiają się ci sami bohaterowie w innej konfiguracji: Keng przemierza dżunglę w poszukiwaniu w poszukiwaniu tajemniczego szamana, który potrafi przyjąć postać tygrysa.

W pierwszej połowie Apichatpong kreuje niemal idylliczny obraz rodzącego się uczucia, pozwalając bohaterom na beztroskie wyjścia do kina, śpiewanie piosenek, czy granie w CSa. Nieco inaczej niż inne tajskie filmy LGBTQ+ z tamtego okresu – jak chociażby Iron Ladies czy Beautiful Boxer – reżyser nie koncentruje się na trudach walki z nieprzychylnym społeczeństwem. W zamian, jego kamera podgląda subtelne spojrzenia, uśmiechy i dotyk postaci, wykazując iż zawsze były one inherentną częścią tajskiej prowincji.

Druga połowa filmu jest luźno oparta o tajskie opowiadanie przygodowe z lat 50. oraz tamtejsze horrory klasy B. Bohater stopniowo pogrąża się w dżungli, w której lokalne legendy stają się rzeczywistością. Jednocześnie eksplorując cały czas (choć już nie bezpośrednio) trudniejsze aspekty relacji z Tongiem. Osobnym bohaterem drugiej części jest także warstwa dźwiękowa, na którą składa się głośna kakofonia odgłosów mieszkańców dżungli. Ostatecznie Choroba tropikalna prezentuje przekroczenie wszelkich utartych opozycji, a widzom zapewnia pełne spektrum haptycznych doznań.

Arek Koziorowski


Słoń, reż. Krzysztof Krawczycki (2022)

fot. „Słoń” / materiały prasowe Polski Instytut Sztuki Filmowej

Kino queerowe w Polsce dopiero kiełkuje, warto więc doceniać każdą kolejną produkcję, reprezentującą osoby LGBTQ+ na ekranach naszego kraju. Jedną z nich jest film Krzysztofa Krawczyckiego, Słoń. To historia młodego chłopaka z polskiej prowincji. Bartek (Jan Hrynkiewicz) pracuje w gospodarstwie rolnym i opiekuje się chorującą matką. Pewnego dnia poznaje Dawida (Paweł Tomaszewski), który przyjeżdża na wieś na pogrzeb ojca. Mężczyźni zakochują się w sobie, jak to często bywa, mimo wielu przeciwności losu.

Przemocowi rówieśnicy oraz politycy, wykrzykujący z ekranu telewizora hasło „Stop LGBT” są codziennością zarówno bohatera filmowego, jak i znacznej części osób queerowych, wychowujących się w małych miejscowościach. W podobny sposób polską rzeczywistość przedstawiał wcześnie Łukasz Ronduda w filmie Wszystkie nasze strachy. W filmie Krawczyckiego wykorzystano kilka fabularnych klisz, by zarysować kontekst, ale przekuto je w coś niezwykle szczerego i czułego.

Na pierwszy plan wyłania się bowiem love story, a dla głównego bohatera miłość jest tematem przez cały czas niezbadanym. Jednym z najlepszymi elementami filmu są świetne dialogi oraz subtelność scen zbliżeń, zarówno tych fizycznych, jak i emocjonalnych. Możemy poczuć każdy dreszczyk ekscytacji, który przebiega po ciele bohatera przy spotkaniu z tym, co nowe, pierwsze, wyczekane. A wszystko to w tle malowniczych krajobrazów wsi – jednocześnie pięknych i zwyczajnych, jak wszystko w Słoniu.

Słoń przedstawia historię zwyczajnej miłości, pozbawionej fajerwerków i patosu. To film wyjątkowy w swojej skromności. Sukces na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Konkursie Filmów Mikrobudżetowych dowodzi, iż nie potrzeba wyszukanych środków, by poruszyć widownię.

Jakub Nowociński


Dobrzy nieznajomi, reż. Andrew Haigh (2024)

fot. „Dobrzy nieznajomi” / mat. prasowe Disney

Mam wrażenie, iż widzowie tego filmu podzielili się na tych zachwyconych seansem i tych, dla których był on zbyt czuły. Mimo tego iż od premiery Dobrych nieznajomych minęło już kilka miesięcy, przez cały czas nie wiem, co kryje się za tym określeniem. Ale czy jest coś, czego bardziej potrzebujemy w trakcie Pride Month niż czułości wobec siebie i innych?

Paul Mescal i Andrew Scott wylewają na widzów masę emocji, od nostalgii, przez smutek, po kompletną pustkę. Mogłoby się wydawać, iż seans jest niezwykle smutnym przeżyciem. I w zasadzie tak jest, ale to również niezwykle oczyszczające doświadczenie, szczególnie kiedy pozwolimy sobie na uronienie kilku łez w ostatnim akcie. Andrew Haigh swoim troskliwym okiem ukazuje męską wrażliwość oraz obnaża skrywane głęboko lęki i cierpienie.

Karolina Kruk


Moonlight, reż. Barry Jenkins (2017)

fot. kadr z filmu „Moonlight” / mat. prasowe Solopan

Po latach mam wrażenie, iż o Moonlight więcej osób pamięta z powodu kuriozalnej wpadki na gali wręczenia Oscarów w 2017 roku niż jakości filmowej adaptacji sztuki Tarella McCraneya. Jenkins na przestrzeni niespełna dwóch godzin przedstawia historię Chirona – chłopaka, który wychowywał się w jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic Miami, gdzie handlowanie narkotykami i różnice społeczne są na porządku dziennym. A przy tym Chiron jest gejem, czego do końca początkowo sam nie jest świadomy, ale jest mu to brutalnie uświadamiane przez „życzliwych” rówieśników.

Moonlight to poruszający portret dorastania w nieprzyjaznych okolicznościach, które odbiją się na zawsze na głównym bohaterze. Z jednej strony są pięknie sfilmowane sceny na plaży w Miami, a z drugiej smutne wyżywania się rówieśników ze szkoły na Chironie. Jest zapadająca w pamięci oscarowa rola Mahershali Alego oraz znakomite Alexa R. Hibberta, Ashtona Sandersa i Trevante’a Rhodesa w roli małoletniego, nastoletniego i dorosłego Chirona. Ukazują one zamkniętego, niepewnego i przestraszonego chłopaka, który chciałby odrobiny uczucia. Chociaż to przeżarty truizm, to do mało którego filmu tak bardzo pasuje fraza „małe wielkie kino”.

Jakub Trochimowicz


Marnie. Przyjaciółka ze snów, reż. Hiromasa Yonebayashi (2014)

fot. kadr z filmu „Marnie. Przyjaciółka ze znów”/ mat. prasowe Monolith Films

Niewiele jest w krajobrazie współczesnego kina tak bezpiecznych przystani, jak ta sygnowana Studiem Ghibli. To dzięki ich filmom w natłoku ciężkiej codzienności, pośród pastelowych teł i pięknej muzyki, wraz z głównymi bohaterami przenosimy się do miejsc wprost niestworzonych. I choć oczywiście nieraz spotkamy tam przeróżne fantastyczne byty, najsilniej jednak rezonują z nami postacie ludzkie.

Nie inaczej jest z Marnie, tytułową przyjaciółką ze snów, na którą natrafia przebywająca na wsi Anna. Między dwiema młodymi dziewczynami zaczyna rodzić się niezwykle silna więź, choć z biegiem czasu wokół tajemniczej nieznajomej narasta więcej pytań niż odpowiedzi. Protagonistka zaczyna widzieć w swojej nowej znajomej postać, którą w pewnym sensie chciałaby się stać. Weselszą, śmielszą, piękniejszą wersją siebie, pokonując przeszkody, na których Annie nie starcza odwagi. Jednak nie jest to relacja idealna i w reakcjach obu dziewcząt jak w lustrze odbijają się kompleksy, lęki i niepewności.

Czy Anna dzięki swojej tajemniczej przyjaciółce dowie się czegoś o sobie samej? Zmieni coś na lepsze? Może zaakceptuje pewne rzeczy, których zmienić nie można? O tym musicie się przekonać sami, oglądając jeden z najbardziej niedocenionych filmów Studia Ghibli.

Norbert Kaczała


Zły dotyk, reż. Gregg Araki (2004)

fot. kadr ze zwiastuna filmu „Zły dotyk”

Aseksualnie sensualne fantazje o uprowadzeniu przez kosmitów, nastoletni bunt, prostytucja ze znacznie starszymi mężczyznami, lęk przed HIV, opuszczone dzieciaki i wszystko to stępione przez ostre słońce. Araki, po swojej neurotycznej Trylogii nastoletniej apokalipsy ponownie sięga po materiał spod znaku exploitation, tylko po to, żeby kompletnie odwrócić oczekiwania. Zamiast formalnie szalonej jazdy przez tematy ciężkie i cięższe, postanawia stworzyć kino zaskakująco spokojne i bliskie swoim bohaterom.

Zły dotyk śledzi losy dwóch chłopaków, Neila i Briana, którzy jako dzieci padli ofiarami pedofila. Kręcimy się głównie wokół dwóch odmiennych reakcji na dziecięcą traumę. Neil próbuje radzić sobie ze wspomnieniami poprzez idealizację starszych mężczyzn; wmawia sobie, iż tak miało być, czuje wręcz pewną sztuczną dumę. Dla Briana z kolei, ratunkiem staje się eskapizm – terror przemocy seksualnej maskuje wspomnieniem spotkania z UFO, całe swoje życie poświęcając odnalezieniu kosmitów. Te dwie strategie łączy tylko jedno – jakieś dziwne poczucie naznaczenia; specjalności. Ostateczną drogą do pogodzenia się z własną przeszłością będzie odrzucenie go, zrozumienie, iż jest się ofiarą a nie wybrankiem.

Queerowość nie gra tu pierwszych skrzypiec, zamiast tego jest nicią delikatnie wplecioną w tkankę filmu, nicią, wokół której snute są wszystkie wydarzenia. Araki unika nudnego i wyidealizowanego obrazu cukierkowej nieheteronormatywności ku pokrzepieniu serc, ale i nie ucieka się do pornografii cierpienia. Nie demonizuje, czy nie „szczuje gejem”. Zamiast tego dostajemy wyobrażenie dojrzałe, wielowątkowe i zaskakująco wyciszone.

Bardzo wyraźnie zaznaczone jest, iż homoseksualizm Neila nie jest skutkiem traumy z dzieciństwa, a czymś, co było obecne dużo wcześniej. Jego doświadczenia z prostytucją i przemocą są bolesne, dla widza niemal tak samo jak dla bohatera, ale równie dużo w filmie ciepła i bliskości. Chociaż z seansu wyjdziemy poturbowani, gdzieś z tyłu wciąż pozostaje nadzieja; amerykański sen przeplata się z amerykańskim koszmarem. Zły dotyk nie jest filmem na miłe popołudnie, raczej ciężkim, psychologicznym dyptykiem, który zostaje w widzu na zawsze.

Łukasz Al-Darawsheh


Ostatni Komers, reż. Dawid Nickel (2020)

fot. „Ostatni komers” / mat. prasowe Galapagos Films

Ostatni komers to rzadki przypadek, gdy polskie kino mówi autentycznym głosem młodzieży. Akcja filmu rozgrywa się w ostatnim tygodniu szkoły w małym polskim miasteczku. Nastoletni bohaterowie wyczekują na tytułową imprezę, zwieńczenie ich nauki w gimnazjum. Poznajemy ich mikrokosmos – wypełniony niezręcznościami, nieodkrytymi emocjami i pożądaniem – na który Dawid Nickel spogląda przenikliwie, ale z niezwykłą czułością.

Bohaterowie filmu próbują odkryć własną tożsamość seksualną, pragną spróbować miłości (zgodnie z doskonałym angielskim tytułem – Love Tasting). Główny wątek, a więc wątek queerowy, jest inspirowany doświadczeniami reżysera z jego rodzinnego Kędzierzyna-Koźla. Tomek (Mikołaj Matczak) zauracza się w swoim przyjacielu Łysym (naturszczyk Michał Sitnicki), chłopaku swojej siostry, Moniki (Sandra Drzymalska). Niełatwo mu jednak przyznać się do uczuć, które wykraczają poza prowincjonalne normy. Z pewnością wiele osób queerowych z małych polskich miejscowości odbije się w Ostatnim komersie jak w lustrze.

Momentem, który zawsze mnie wzrusza, jest scena coming outu przed siostrą. Tomek decyduje się wyjść z szafy dzięki chaotycznej wiadomości na Messengerze, którą Monika odczytuje przy nim na głos. W odpowiedzi otrzymuje subtelne spojrzenie, czułego kuksańca w bok i rzucone jak gdyby nigdy nic: „to się nie bój”. To reakcja, na którą każdy po cichu liczy. Wybrzmiałe między słowami: „wszystko jest z tobą okej”. Akceptacja, o którą nikt nie powinien prosić. Na takich małych-wielkich momentach zbudowany jest film.

Jakub Nowociński


Tamte dni, tamte noce, reż. Luca Guadagnino (2017)

fot. „Tamte dni, tamte noce” / materiały prasowe UIP

Gdzieś w północnych Włoszech, w willi z kamiennym basenem, pod drzewem owocującej brzoskwini młody chłopak zakochuje się w gościu swoich rodziców. Tamte dni, tamte noce to nowe spojrzenie na wakacyjnym romans. Obfituje w beztroskę, wrażliwe spojrzenia, czuły dotyk. Przejażdżki rowerowe, czytanie książek, obcowanie ze sztuką są w zasadzie tylko przebitkami, które budują cały klimat filmu.

Mówiąc o filmie Luki Guadagnino nie można pominąć jednej z najważniejszych, jak nie najważniejszej sceny, przemowy ojca Elio. Słów wyrażających zrozumienie, akceptację, bezwarunkową miłość, które początkowo wywołują gulę w gardle, a następnie wypełniają serce ciepłem. Odnoszę wrażenie, iż większość widzów może utożsamić się z Elio, czy to wspominając swoją pierwszą, niespełnioną miłość, czy odkrywanie siebie, czy też wracając wspomnieniami do beztroskich chwil.

Karolina Kruk


Happy Together, reż. Wong Kar-Wai (1997)

fot. kadr z filmu „Happy Together” / mat. prasowe Pięć Smaków

Happy Together, choć pozostające w cieniu takich dokonań jak Chungking Express i Spragnieni miłości, to niezaprzeczalnie jedno z arcydzieł Wong Kar-Waia. Jest to jednocześnie pierwszy jego film, w którym otwarcie poruszył tematykę queerową i subtelnie odzwierciedlił społeczne nastroje wobec nadchodzącego wówczas (w 1997 roku) przejęcia Hong Kongu przez Chińską Republikę Ludową.

Co ciekawe, film prawie w całości rozgrywa się w Argentynie. Udający się tam w podróż kochankowie – w których wcielili się Tony Leung Chiu-wai i Leslie Cheung – wciąż na przemian rozstają się i wracają do siebie, co nie tylko niweczy ich wycieczkę, ale utrudnia powrót do ojczyzny. W Happy Together sytuacja między bohaterami jest praktycznie przez cały czas napięta i raz po raz dąży do niespodziewanych eskalacji. Ze wszystkich filmów autora Upadłych aniołów być może ten jest najbardziej pesymistyczny, wskazując na relację, w której dwie silne osobowości nie mogą znaleźć ukojenia, chociaż desperacko szukają go u siebie nawzajem.

Konflikt działa tak dobrze głównie przez wybitne kreacje aktorskie – obydwaj aktorzy spisują się znakomicie i wcale nie dziwi, iż Wong tak często z nimi współpracował. Na szczególną uwagę zasługuje Leslie Cheung – tragicznie zmarła queerowa ikona Hong Kongu dała tu znakomity, wielopoziomowy popis aktorski, który do dziś pozostaje świadectwem wyjątkowego, utraconego zbyt wcześnie talentu.

Kamil Dormanowski


korekta: Jakub Nowociński, Anna Czerwińska

Idź do oryginalnego materiału