Na własnych zasadach. Fontaines D.C. – „Romance” [RECENZJA]

filmawka.pl 2 tygodni temu

Stylistyczno-dźwiękową ewolucję Fontaines D.C. słychać z płyty na płytę. Mimo krótkiego stażu, irlandzki zespół na przestrzeni trzech krążków zdołał jednak wykreować swoją charakterystyczną, rozpoznawalną tożsamość. Tego już nikt im nie odbierze. Na najnowszej płycie Grian Chatten i spółka przez cały czas eksplorują niezbadane dotąd rejony w twórczości kapeli. Przedpremierowe kawałki mocno się od siebie różniły: dostaliśmy quasi-hiphopowy Starburster, paradoksalnie nostalgiczne, słoneczne, przypominające najlepsze czasy Stereophonics Favourite (chociaż wiele osób widzi tu również The Cure – dorzucę „nowsze” U2), napędzane wczesno-dwutysięcznym riffem Here’s The Thing, apokaliptyczną, refleksyjną balladę In This Modern World oraz grane na koncertach intro płyty, iście lynchowski, tytułowy Romance.

Fontaines D.C., fot. Theo Cottle

Kwestia tożsamości odgrywa w kontekście Romance niemałą rolę. W dyskusjach, recenzjach czy artykułach na temat Fontaines D.C. stale podkreśla się punk-rockową i post-punkową stronę dublińskiej kapeli. O ile pierwszy album faktycznie prezentował prawie iż garażowe klimaty, o tyle już przecież na wydanym w 2020 roku, przełomowym dla muzyków A Hero’s Death, dało się wyczuć ciągoty do onirycznej psychodelii. Ciągoty, które zaprowadziły zespół w rejony hip-hopu i shoegaze’u, słyszane na Skinty Fia z 2022 roku. Fani poprzednich wydawnictw z pewnością znajdą na Romance coś dla siebie, mogąc jednocześnie zaobserwować narodziny kolejnego Fontaines D.C. – nowego, obcego, ale paradoksalnie i dobrze znajomego. Aura wytworzona przez Griana Chattena, Toma Colla, Carlosa O’Connella, Conora Curleya i Conora Deegana unosi się nad każdą z jedenastu kompozycji. To przez cały czas są ci sami kolesie, którzy zaledwie pięć lat temu dołączali do Idles, wskrzeszając post-punków.

Nie uciekając od porównań do Davida Bowiego, uzbrojeni w stylistykę inspirowaną Y2K, panowie wymyślili się na nowo. Uniknęli jednocześnie wielu pułapek czyhających na zespół chcący próbować nowości. Proporcje stylistycznej rewolty do dobrze znanych schematów są tu wyważone. Ulubiona zabawka wielu gitarowych zespołów z ostatnich lat – mowa oczywiście o syntezatorze – prowadzi perkusję eksperymentalnego Starburstera, delikatnie wypełnia puste przestrzenie w prawie każdej piosence na albumie. Jest przy tym niczym dobry sędzia piłkarski: obecny, ale niezauważalny. Fontaines D.C. wypracowali również kompromisy w kwestiach koncertowych bangerów i chwilach oddechu, rozdzielając proporcje niemalże równo. Ciężko jednak jednoznacznie wrzucić Desire do któregokolwiek z segregatorów, bo pomimo długo rozwijającego się wstępu i raczej nieśpiesznego tempa, oczami wyobraźni można dostrzec skaczących do tej piosenki ludzi. Bug przypadnie do gustu fanom Roman Holiday z poprzedniego krążka – jest to w zasadzie jedyny utwór na płycie noszący jakiekolwiek większe podobieństwa do „czerwonego wydawnictwa”. Riffowo-gitarową stronę Romance prezentuje również wyraźnie hołdujący Pixies, kawałek Death Kink.

Jednym z większych zaskoczeń na czwartym albumie Fontaines D.C. jest balladowy tryptyk Motorcycle BoySundownerHorseness Is The Whatness. Następujące po sobie utwory dorzucają do tej muzycznej zupy sporo melancholii, znów pokazują wrażliwą, poetycką stronę irlandzkiego zespołu. Prym wiedzie środkowa część tej trylogii, bo Sundowner idealnie reprezentuje nowości w repertuarze kapeli: dojście do głosu reszty jej członków. Utwór został napisany i zaśpiewany przez gitarzystę, Conora Curleya. Odległy, senny wokal, dopełnia wrażenie nostalgicznej podróży. Horseness Is The Whatness zostało z kolei napisane przez gitarzystę Carlosa O’Connella, a w utworze możemy usłyszeć bicie serca jego córki. Romance mocniej od poprzedników eksploatuje wokalną stronę zespołu. Prym przez cały czas wiedzie oczywiście Grian Chatten, ale często możemy usłyszeć tu pozostałych panów: czy to w chórkach, czy wspierających Griana.

Znani ze swojego zamiłowania do poezji („horseness is the whatness” to fraza, na którą O’Connell natknął się czytając Jamesa Joyce’a, wspomnianego już w Boys In The Better Land), tym razem wiele inspiracji czerpali z filmów i seriali – od Kowboja Bebopa i Akiry, przez Niebo nad Berlinem, Bulwar Zachodzącego Słońca, po Wielkie piękno. Romance mocno oscyluje wokół sennych fantazji, dystopijnych wizji przyszłości, relacji międzyludzkich, mocno zrywając z irlandzko zakorzenioną twórczością Fontaines D.C., stawiając się w szerszym kontekście. Poprzez miłość, wyobrażenia i emocje – często te negatywne – tworzy swój własny, osobny wymiar egzystencji. „Maybe romance is a place?”, śpiewa Grian na samym początku płyty, scalając i kierunkując tematycznie następne 35 minut. Filmowe inspiracje widać za sprawą teledysków (In This Modern World oraz Here’s The Things), które czerpią ze Straconych chłopców czy obrazów Dario Argento.

Pycha podobno kroczy przed upadkiem. Prorocze okazały się jednak słowa „My childhood was small/But I’m gonna be big” z pierwszej płyty Fontaines D.C. Panowie już są wielcy i rosną z każdym kolejnym wydawnictwem. Na Skinty Fia konkretnie przetasowali leżące przed nimi karty, jeszcze chowając drzemiące w nich pokłady artyzmu, nieidącego w parze z pretensjonalnością. Na Romance wstali od stolika, wywrócili go i odeszli, pozostawiając na podłodze rozwaloną talię. Po raz kolejny grają na własnych zasadach, wyznaczają swoje kierunki. Bo wiedzą, iż mogą. Nie ma przy tym butności, a ciągły rozwój, praca, poszukiwanie czegoś nowego. Bestia rośnie i nic nie wskazuje na to, aby miała się zatrzymać. Koniec brat summer, pora na romance autumn.

korekta: Anna Czerwińska
Idź do oryginalnego materiału