Na dole gór

filmweb.pl 2 tygodni temu
Jeśli ktoś odpala w filmie winyl z "Czterema porami roku" Vivaldiego, możecie być pewni, iż to nie przypadek, tylko – najprawdopodobniej – metafora. We włoskim "Vermiglio" robi to prowincjonalny nauczyciel podczas lekcji. Muzyka rozbrzmiewa w klasie, a belfer uczy dzieci wyłapywać dźwięki natury zaklęte w skrzypcowych pasażach. Kiedy w domu żona strofuje go, iż przedkłada zakup kolejnej płyty nad wyżywienie rodziny, ten z nieznoszącym sprzeciwu tonem odparowuje, iż to przecież "strawa dla duszy". Reżyserka Maura Delpero opowiada w swoim filmie o społecznych priorytetach i wynikających z nich społecznych nierównościach: o tym, kto ma w grupie przywileje i kto decyduje o ich dystrybucji, kto jest na górze, a kto na dole hierarchii. Ten rytm kultury i obyczajów przeplata się zaś mimochodem z rytmem natury – zupełnie jak u Vivaldiego.

Tytułowa Vermiglio to gmina w prowincji Trydent we Włoszech. Delpero zabiera nas do małej górzystej wioseczki w 1944 roku. Choć w Europie wciąż trwa wojna, tutaj czuć ją tylko w rozmowach: mężczyźni w lokalnej gospodzie przerzucają się zasłyszanymi doniesieniami z frontu, a za rogiem kobiety narzekają, iż wojna zmieniła facetów "w idiotów". Największą okołowojenną anomalią jest przybycie do okolicy nieznajomego żołnierza. Zdania lokalsów są co do niego podzielone: jedni twierdzą, iż pochodzący z Sycylii Pietro zdezerterował, inni, iż jedynie uciekł przed niewolą. Sensację potęguje fakt, iż z perspektywy malutkiej społeczności Sycylia leży niemal tak daleko jak, dajmy na to, Księżyc. Siłą rzeczy obecność Pietra odciśnie więc swoje piętno na egzystencji jednej lokalnej rodziny, wprowadzając nutkę niepokoju w przeddzień mającego nastać pokoju.

Głową wspomnianego klanu jest lokalny nauczyciel, ten od Vivaldiego. Pedagog cieszy się niezachwianym autorytetem zarówno w wiosce, w klasie, jak i we własnym domu. Żona od lat posłusznie rodzi mu kolejne dzieci, a on arbitralnie decyduje o losie każdego z nich: które weźmie ślub, które pójdzie do pracy, które będzie mogło kontynuować naukę. Część córek i synów posłusznie godzi się z jego decyzjami, część jednak szuka dla siebie mniejszych bądź większych przestrzeni wolności. Ktoś wejdzie na dach w akcie złości, ktoś zapali w sekrecie papierosa, ktoś zajrzy do tajnej szuflady taty (a potem zada sobie pokutę, dowodząc siły dominującego systemu wartości). "Vermiglio" pokazuje, jak te małe konflikty i napięcia rozwijają się w czasie jednego cyklu czterech pór roku: część z nich wygasa, część nabiera rozpędu, wszystkie razem tworzą rozpisany na 365 dni portret jednej familii.

Kumulacja składowych typu "włoska prowincja", "koło pór roku" i "portret zbiorowy" każe pomyśleć o takich filmach jak choćby "Drzewo na saboty" (1978) Ermanno Olmiego. Nie jest to kontekst chybiony. Z tą różnicą, iż Delpero nie proponuje kina podobnego kalibru: "Vermiglio" w żadnym razie nie jest filmem wielkim czy odkrywczym. Pewną jego prostotę, przejrzystość, może wręcz oczywistość – ale w żadnym razie nie banał – równoważy jednak pewność reżyserskiej ręki. Delpero snuje swoją opowieść z czułością na detal i ze spokojem, który koresponduje z zamglonymi górskimi krajobrazami. Mieszając profesjonalnych aktorów z amatorami reżyserka kreuje naturalistyczny efekt, a wrażenie "realizmu" dopina programowo rzeczową pracą kamery. Bo choćby naturalnie malownicza sceneria nie jest jakoś szczególnie celebrowana czy estetyzowana w oku obiektywu: po prostu sobie jest.

Jedynym kontrapunktem dla wszechobecnej tu niebieskości – czy to nieba, czy to ubrań bohaterów – jest czerwień. Ale to czerwień, o której tylko się mówi. Kiedy najmłodsza córka nauczyciela dostaje pierwszej miesiączki – i zwierza się z niej ojcu – tytuł filmu nabiera nagle nowego znaczenia. Vermiglio oznacza również kolor cynobrowy, czyli odcień czerwonego. A "czerwona" miesiączka jest oczywiście częścią cyklu, w jakim żyją bohaterowie: to cykl dojrzewania i starzenia się, cykl porodów i pogrzebów, cykl zalotów i zaślubin. Zarazem jednak miesiączka wyznacza swoistą granicę patriarchatu: jest wykrzyknikiem i wskaźnikiem na przyszłość.

Znamienne: w lokalnej szkole lekcje pobierają zarówno dzieci, jak i niepiśmienni dorośli, a belfer, ucząc m.in. pisać, otwiera przed nimi okno na świat. Przykładowo jedna z lekcji kręci się wokół słowa "epistolografia". Delpero pokazuje jednak, iż to okno jest byle lufcikiem, na dodatek ledwo uchylonym. Reżyserka nasyca przecież swoją opowieść zjawiskami, na które w świecie bohaterów jeszcze brakuje słów: feminizm, homoseksualizm, depresja poporodowa. Jedna z córek zwierza się drugiej, iż chciałaby być mężczyzną, najlepiej księdzem, bo wtedy wszyscy słuchaliby, co ma do powiedzenia. Trzecia córka wyszywa zaś śpioszki dla nadchodzącego dziecka i słyszy radę seniorki: "wyhaftuj imię męskie, najwyżej zmienisz po porodzie na żeńską formę". Zanim nowe słowa – a z nimi nowe idee – dotrą do górskiej wioseczki, minie prawdopodobnie jeszcze trochę czasu. Ale pierwsze kamyczki lawiny niezgody już lecą.
Idź do oryginalnego materiału