Lewy ojcowy

filmweb.pl 1 miesiąc temu
Zdjęcie: plakat


Bob Ferguson (Leonardo DiCaprio) przedstawia się policjantom jako Batman, w wolnej chwili ogląda w telewizji "Bitwę o Algier" (1966), a przy tym wygląda z grubsza jak Jeff "Koleś" Lebowski. I gdzieś między tymi trzema punktami odniesienia sytuuje się "Jedna bitwa po drugiej" w reżyserii Paula Thomasa Andersona.

Postać Batmana podsuwa temat amerykańskich mitów legitymizujących ideę przemocy w słusznej sprawie. "Rewolucyjny" film Gilla Pontecorvo wprowadza kontekst kina politycznie zaangażowanego. Pokrewieństwo z "Big Lebowskim" (1998) sugeruje z kolei tonację buffo rodem z komedii absurdu. Bo w swoim najnowszym filmie Anderson podkłada Ameryce pod nos krzywe zwierciadło. Wszystko, co jest tu karykaturalnie przeinaczone i podkręcone, przeinaczono i podkręcono tylko po to, by wyraźniej zobaczyć przykrą rzeczywistość sprzed lustra. Efekt to chyba najbardziej poważna-niepoważna wypowiedź w karierze reżysera. Tragikomedia na miarę tragikomicznych czasów.

Ciekawe: "Jedna bitwa po drugiej" jest najbardziej aktualnym, najbliższym politycznej rzeczywistości filmem Andersona, chociaż jest też adaptacją wydanej 35 lat temu powieści, której akcja toczyła się choćby jeszcze wcześniej, bo w 1984 roku. W przeciwieństwie do "Wady ukrytej" (2014), również opartej na prozie Thomasa Pynchona, "Jedna bitwa…" to jednak bardzo luźna ekranizacja. Dość powiedzieć, iż Anderson przenosi akcję Pynchonowskiego "Vineland" do współczesności, symbolicznie dopisując nowy rozdział do bibliografii amerykańskiego pisarza.

Leonardo DiCaprio
  • Warner Bros. Pictures


Pynchon w toku swojej kariery rozpisał coś na kształt sardonicznej historii Stanów Zjednoczonych. Przeprowadził nas od czasów "ojców założycieli" w "Masonie i Dixonie", przez II wojnę światową w "Tęczy grawitacji", lata pięćdziesiąte w "V", sześćdziesiąte w "49 idzie pod młotek", siedemdziesiąte w "Wadzie ukrytej", aż po początek XXI wieku w "Bleeding Edge". Anderson, jakby chciał zagrać w dziejopisarską Jengę, wyciąga klocek ze środka tej wieży – lata osiemdziesiąte z "Vineland" – i kładzie go szczycie, w naszych latach 20. XXI wieku. W ten sposób podkreśla, iż historia kołem się toczy, i mówi: "hej, patrzcie, żyjemy w tej chwili w sequelu reaganowskiej konserwy". Z tym, że, zgodnie ze słynną tezą Marksa o historii, tragedia powtarza się tu jako farsa. Wieża z klocków chwieje się więc na całego, w śmieszno-straszny sposób.

Być może dlatego "Jedna bitwa po drugiej" skonstruowana jest jak nakręcana zabawka. Zanim akcja ruszy na dobre, pierwsze 40 minut zajmuje misterne napinanie sprężynki. Powoli, z prawie-że-literackim oddechem narracyjnym, Anderson buduje fabularny fundament, przedstawia bohaterów, rozdziela role i ustawia pionki.

Tak poznajemy historię miłości Pata (DiCaprio) i Perfidii (Teyana Taylor). To para rewolucjonistów, którzy beztrosko uwalniali uchodźców, rabowali banki i wysadzali rządowe budynki. Idylla dobiegła końca, kiedy urodziła im się córka (Chase Infiniti), a na ich trop wpadł pułkownik Steven J. Lockjaw (Sean Penn), seksualnie zafiksowany na punkcie Perfidii wojskowy. Komórka rewolucjonistów została rozbita, Perfidia zniknęła, ale Pat z córką uciekli obławie, zostawiając buntowniczą przeszłość za sobą. Dziś żyją względnie spokojnie pod zmienionym nazwiskiem, jako Bob i Willa Fergusonowie. Po 16 latach Lockjaw wraca jednak, by dokończyć dzieła. I właśnie od tego momentu Anderson puszcza w ruch maszynkę spektaklu.

Teyana Taylor, Leonardo DiCaprio
  • Warner Bros. Pictures


Reszta filmu – bite dwie godziny oglądania – to nieustanny paranoiczny pęd przed siebie. Bob, odsłaniający warstwy zakonspirowanej rzeczywistości, dukający tajne hasła do słuchawek kolejnych telefonów, z nauczycielem karate Sergiem (Benicio del Toro) w roli osobistego Morfeusza, przypomina tu parodię Neo (czyli… Thomasa Andersona) w jakiejś przetrąconej wersji "Matriksa" (1999). Anderson tymczasem pręży reżyserskie muskuły w dyscyplinach, jakich dotychczas raczej nie próbował. Niczym Nolan w "Dunkierce" (2017) niemal non stop utrzymuje napięcie, tu i tam posiłkując się świdrującą uszy ścieżką dźwiękową (przy partyturze jak zwykle Jonny Greenwood). Co więcej, brawurowo łączy fizyczną komedię z poetyką kina akcji – w taki sposób, iż skojarzenia śmigają na lewo i prawo, od "Ten szalony, szalony świat" (1963) Stanleya Kramera po "Death Proof" (2007) Quentina Tarantino. Wychodzi mu wariacki rollercoaster z kulminacją w postaci karkołomnego pościgu samochodowego pośrodku pustyni. Auta bohaterów pędzą tu po uformowanej na kształt sinusoidy drodze, która przypomina właśnie – wypisz, wymaluj – kolejkę górską w parku rozrywki. Aż poleje się krew? Raczej aż zakręci się w głowie.

O zawrót głowy może przyprawić też amerykański tygiel, jaki portretuje tu Anderson. W centrum tego uniwersum reżyser buduje pokoleniową piramidę. Na czubku siedzi Willa, owoc mieszanego związku, z zakazanym przez ojca telefonem, liberalnymi poglądami i niebinarnymi znajomymi. Młoda "Zetka" stoi na barkach białych samców z generacji X – tak się składa, iż granych przez dwie gwiazdy tego pokolenia, DiCapria i Penna. To oni opowiedzieli jej świat: Willa wychowała się w cieniu ich mitów, kłamstw i przemilczeń. Dopiero poziom niżej umościli się jednak prawdziwi władcy rzeczywistości: zasiedziali na swoich stołkach boomerzy, panowie (bo to zawsze panowie) w wieku prezydenckim, którzy zachłannie dzielą i rządzą. Ale choćby taki układ sił jest tylko częścią prawdy, to zaledwie fasada, oficjalna twarz narodu.

U Andersona Ameryka okazuje się bowiem pełna bocznych ścieżek, podziemnych tuneli i tajnych placówek, które zaludniają kolejni spiskowcy, rewolucjoniści i kontrrewolucjoniści. Złowrodzy patriarchowie w swoich bunkrach jedzą bananowe naleśniki, salutują Świętemu Mikołajowi (!) i knują, jak tu zachować rasową czystość. W ustronnych klasztorach zakonnice hodują marihuanę, ćwiczą strzelanie z karabinów maszynowych i planują insurekcję. Tymczasem imigranci zza meksykańskiej granicy żyją niby w tej samej, a jakby w równoległej rzeczywistości: obecni, ale niewidzialni. O ich położeniu wszystko mówi już sposób reagowania na tarapaty. Kiedy zaczyna się dziać, białas Bob zaczyna biegać w tę i we w tę jak spanikowany animek. Tymczasem jego latynoski kolega Sergio wraz ze swoimi pobratymcami znoszą opresję ze stoickim spokojem. To spokój ludzi, którzy muszą żyć na co dzień w świadomości opresji. Spokój uciskanych.

Chase Infiniti
  • Warner Bros. Pictures


Wizja Andersona jest zatem po pynchonowsku groteskowa, choćby jeżeli wielu z tych amerykańskich absurdów nie trzeba było wymyślać – wystarczyło je zauważyć za oknem. Na szczęście reżyser nie popada w arogancki ton, jaki często idzie w parze z satyrą. "Jedna bitwa po drugiej" to żadne protekcjonalne kazanie w typie "Nie patrz w górę" (2021) Adama McKaya ani (lepiej) teatrzyk postaw rodem z "Eddington" (2025) Ariego Astera. Zamiast uogólniać w kierunku alegorii, Anderson celowo komplikuje. Interesuje go bowiem, w jaki sposób (tragi)komedia ludzka bierze się właśnie z tego, co ludzkie.

W obiektywie reżysera choćby tak antypatyczny typ jak Lockjaw nabiera zatem głębi. Penn, z militarnym kijem w tyłku, skwaszoną miną i głupawą fryzurą, na pierwszy rzut oka wygląda jak chodząca karykatura. W rzeczywistości aktor odgrywa jednak fascynująco freudowski dramat, daje koncert na zwaśnione id i superego. Pociąg do Perfidii, w której pułkownik widzi rasowego i politycznego wroga, rozsadza go przecież od środka. Mężczyzna nie potrafi upchnąć plątaniny popędów w ciasną ramkę swoich poglądów, desperacko miotając się między pozami uległości i dominacji. Na randkę przychodzi z kwiatami, ale na wszelki wypadek – gdyby dziewczyna nie chciała otworzyć drzwi – ma pod ręką policyjny taran. W języku siły i podboju, który mu wpojono, brakuje słów, by oddać niuanse targających nim emocji. Rezultat to dzika frustracja, tyleż śmieszna, co straszna, a choćby – koniec końców – smutna.

Żeby nie było, Anderson widzi też grzechy drugiej strony. Perfidia i jej towarzysze, choć kierowani szlachetnymi pobudkami, uprawiali przecież swoją rewolucję na autodestrukcyjnym haju. W rezultacie również oni padają ofiarą freudyzmów: seksualna podnieta, jaką wyzwalają kolejne akcje, okazuje się ich własnym popędem śmierci. Zanim ktoś jednak oskarży Andersona o relatywizm albo symetryzm, uprzedzam: nie ma grama wątpliwości, po której stronie leży jego serce. A jeżeli ktoś zarzuci, iż jako biały uprzywilejowany facet zabiera się nie za swoje tematy, iż historia czarnej kobiety ściganej przez amerykański rząd to nie jego historia do opowiedzenia… To nie będę się licytował na odcienie skóry jego, jego żony, ani i jego dzieci. Zwrócę tylko uwagę, iż – niezależnie od powyższych – Andersonowi może leżeć na sercu stan kraju i świata, w których przyszło żyć jemu i jego bliskim. Tym bardziej, iż "Jedna bitwa po drugiej" jest przecież opowieścią o relacjach rodziców z dziećmi, o przemianie pokoleniowej, o przekazywaniu swoich bitew swoim potomkom. Ale też o szanowaniu ich własnych bitew.

Regina Hall
  • Warner Bros. Pictures


Zresztą całkiem możliwe, iż "Jedna bitwa…" jest równie osobistym filmem dla DiCapria. Pamiętajmy, iż ojciec aktora, George, to mała ikona kontrkultury, performer i undergroundowy komiksiarz. Hippis, który, nawiasem mówiąc, zagrał epizodzik w "Licorice Pizza" (2021) Andersona. Czy DiCaprio jako Bob w "Jednej bitwie…" nie roztacza wokół siebie podobnej wąsato-hippisowskiej aury? Na dodatek jest tu (zupełnie inaczej niż w życiu osobistym) ojcem, i to ojcem-przede-wszystkim. Córka stanowi przecież główną motywację Boba – choćby jeżeli Willa nie daje się sprowadzić do roli panny w opałach. Grunt, iż właśnie rodzicielska miłość do córki pomaga bohaterowi wznieść się ponad emploi zjaranego obiboka.

Sam DiCaprio równie pięknie przekracza tu swoje ograniczenia. Gra bowiem najluźniejszą, najbardziej pozbawioną ego rolę w karierze. Całkiem wolną od prymusowskiej nuty "dajcie Oscara", jaką nieraz można było u niego wyczuć. W obciachowym szlafroczku i niedorzecznych okularach, slapstickowo potykając się ze sceny do sceny, gwiazdor "Jednej bitwy po drugiej" nie tyle gwiazdorzy, co po prostu jest. Komiczny, żałosny, ludzki i jakoś w tym wszystkim heroiczny. Kto wie, czy to aby nie lepszy model do naśladowania niż Batman.
Idź do oryginalnego materiału