Pod notką o Mrozie komcionauta nazwał Wita Szostaka „pisarzem lewicowym”. Postanowiłem wyciągnać MacLuhana zza kadru i poprosić samego Szostaka o odpowiedź. Oto ona:
Kwestia polityczności/apolityczności pisarza to sprawa złożona – jak niemal wszystko. Jedna płaszczyzna to polityczne poglądy samego autora, druga to upychanie tych poglądów w literaturę. To drugie zwykle kończy się dla literatury marnie. Mogę zatem sobie wyobrazić pisarza bardzo politycznego jako człowieka (nawet zaangażowanego otwarcie w rozmaite inicjatywy) i jednocześnie uprawiającego literaturę apolityczną. Upolitycznienie literatury rzadko owocuje dobrą literaturą. Takie jest moje doświadczenie czytelnicze i dlatego staram się unikać tego we własnych książkach. jeżeli więc ktoś klasyfikuje mnie jako pisarza lewicowego, to się dziwię, bo właśnie polityczności staram się unikać – co można różnie oceniać – podobnie jak staram się unikać komentowania bieżącej agendy politycznej – co również można różnie oceniać. To tyle na temat lewicowości. Natomiast kiedy ktoś klasyfikowałby mnie jako pisarza prawicowego, to śmiałbym się długo i szyderczo.
Cóż, śmiech to zdrowie, zwłaszcza długi i szyderczy, więc powiem Ci, bracie Wicie, iż rzeczywiście ja Cię dość długo klasyfikowałem jako prawicowego. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, ze znanych mi utworów (przyznam się bez bicia, iż nie znam wszystkiego), jawisz mi się jako Arcykrakus – jakby stopiono w jedną osobę Smoka Wawelskiego, Lajkonika i mariackiego hejnalistę. A klerokonserwatywny Kraków, jak wiadomo ze znanego listu, był miastem zbyt prawicowym choćby dla Henryka F. Sienkiewicza.
Po drugie, Mistrz Sapkowski dzieli ludzi na papistów i antypapistów (a robił tak na długo przed „Narrenturm”). W tej klasyfikacji zawsze mi się wydawałeś papistą, kumplem/zwolennikiem ludzi takich, jak Tischner, Gowin czy Jędraszewski. A więc prawicy.
Moje rozumowanie było oczywiście skażone błędem poznawczym znanym jako „guilt by association”. A przecież od lat obserwuję paradoks: znani mi Krakowianie to zwykle tacy antypapiści, iż Mistrz Sapkowski by się zarumienił. A już najbardziej antyklerykalni są ci związani ze Znakiem albo Tygodnikiem Powszechnym.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem (i chętnie wysłucham opinii PT Komcionautów). Najnowsza powieść Szostaka „Cudze słowa” niespecjalnie tu pomaga.
Część bohaterów KIEDYŚ była stereotypowymi krakoskimi konserwatystami. Chodzili „do dominikanów na dwunastkę”. Jeden z nich choćby ironicznie mówi o „pokoleniu JP2”.
Ale właśnie: ironicznie. Bo oni wszyscy już z tego wyrośli.
Nie tłumaczą, niestety, tego wcale. Jeden, ten ironista, mówi tylko, iż do tego stopnia był wtedy innym człowiekiem, iż już choćby nie jest w stanie rzetelnie relacjonować sposobu myślenia „dawnego siebie”.
Bohaterka, która zapłaciła chyba za to większą cenę, nie ironizuje. Z pasją szydzi z papizmu, z „teologii ciała” Wojtyły i Półtawskiej, choć skądinąd wiemy, iż to był kiedyś jej światpogląd.
Wszyscy w tej powieści albo są eks-papistami, albo ich światopogląd pozostaje nieustalony. Opisują nam te życiowe momenty, w których stracili wiarę, ale kilka piszą o motywach. A jako ateista chciałbym ich podręczyć pytaniami: „OK, tego dnia Wojtyła przestał być dla ciebie autorytetem, a co z Tischnerem? Co z Jędraszewskim? Co z – he he – Levinasem?”.
Szostak unika odpowiedzi wprost, choć cała ta powieść, iż to ujmę jako niespojlujący spojler, to historia o utracie Boga. Dosłownie i metaforycznie.
Na początku mamy – jak w kryminale – całkiem niemetaforycznego trupa. Ludzkiego, zwęglonego w wypadku (?). Kto i dlaczego zginął, dowiemy się (?) kilkaset stron później.
Do tego pierwszego rozdziału będziemy wracać w trakcie lektury. Bo nagle zrozumiemy mroczną prawdę kryjącą się za jakimś pozornie niewinnym zdaniem.
Pod koniec dowiemy się nawet, iż ten pierwszy rozdział jest ostro ocenzurowaną wersją innego tekstu (stąd dziwna okładka książki). Poznamy też wersję pierwotną, która nam (prawie) wszystko wyjaśni.
Nie jest to jednak kryminał, tylko nawiązanie do innego gatunku popkulturowego: powieści akademickiej. W centrum fabuły mamy krakowskich akademickich filozofów, a zwłaszcza Wybitnego Profesora i jego Studenta Najzdolniejszego, A Jednak Wielce Tajemniczego.
Przypomina to bodajże najbardziej znaną historię z tego gatunku, „Cudownych chłopców” Chabona, zekranizowanych w 2000 z Michalem Douglasem i Tobey Maguirem. Czytając „Cudze głosy”, wyobrażałem sobie ich w rolach Czaskiego i Benedykta – to te same postacie!
Nie robię z tego zarzutu. Duetu Wypalony Mędrzec & Jego Tajemniczy Czeladnik nie wymyślili Szostak, Chabon, Lodge, Roth ani Franzen.
To postacie stockowe stare jak świat. Commedia dell arte ich też nie wynalazła, ale ustandaryzowała (krytyk ze skłonnością do rozkręcania książek na śrubki zauważy, iż centralny wątek powieści Szostaka rozgrywa się w kwartecie: Doktor, Arlekin, Pierrot i Kolombina).
Nie sposób nie zauważyć też, iż bohaterowie mają imiona biblijne lub apokryficzne (Weronika). Szymon, Józef, Jan, Jakub, brakuje tylko maderfakingowego Ezawa.
I chociaż akcja dzieje się we współczesnym Krakowie, odgrywają oni role podobne do świętych pierwowzorów. Cóż, pierwszą książką napisaną w stylu MPOV jest Ewangelia.
Kultura to wieczny recykling mitów i archetypów. Bohaterowie Szostaka zajmują się tym akademicko (podobnie jak sam Szostak!), ucinają sobie więc o tym seminaryjne pogawędki.
Ze względów promocyjno-sprzedażowych dodam, iż te pogawędki realizowane są głównie podczas smakowicie opisanych orgii gastronomicznych (ach, Kraków…). Nie na darmo spis treści wystylizowany jest na menu włoskiej restauracji.
Przynajmniej jedno seminarium fenomenologiczne ma miejsce podczas orgii seksualnej. Jest opisana taktownie i bez anatomicznych detali, ale to jednak seks grupowy (ach, Kraków?). jeżeli ktoś chce zacząć od tego, to rozdział „SECONDI DI CARNE” (tak, te tytuły też są dwuznaczne).
Szostakowi MPOV wychodzi znakomicie, bo jako pisarz cechuje się wyjątkowo empatią wobec swoich postaci. jeżeli Olgę Tokarczuk uznamy za wzorzec „czułego narratora” i skalibrujemy jej czułość na 100, Szostak to jakieś solidne 150.
W typowej popkulturowej pulpie MPOV ma ten psychologiczny feler, iż narracja niby i przedstawia zmienne punkty widzenia, ale narrator zawsze ma taki sam zasób słownictwa.
Nawet ubóstwiany przeze mnie Jo Nesbo tak robi – gdy opisuje punkt widzenia esesmana, Chorwata ocalonego z Wukowaru, nastoletniego kongijskiego partyzanta, Aborygena, tajskiej prostytutki, norweskiego miliardera i norweskiego bezdomnego, ONI WSZYSCY MÓWIĄ TAK SAMO. I nie chodzi mi o to, iż „po norwesku”.
U Szostaka narracja każdej postaci jest inna. Bywa w pierwszej, bywa w trzeciej. Bywa ironiczna, bywa bardzo serio.
Niektóre postacie szamoczą się ze „swoim” narratorem jak, nie przymierzając, Jakub z aniołem, gdy ten dotyka ich traum. Stopniowo zauważamy zresztą, iż wszyscy tu walczą ze „swoimi” narracjami, tylko iż naturszczycy robią to jawnie, a ludzie pióra to elegancko maskują. Ale każdy tu ma coś do ukrycia przed sobą i czytelnikiem.
Jest taka definicja lewicy, iż lewicowość to empatyczność. Prywatnie jej nie lubię, bo mam ciągoty do oldskulowej lewicy technokratycznej a la Olof Palme.
Wiem iż to bez sensu. Jak reżyser Hochwander, 28 wywiadów ze Skandynawami o tym zrobiłem. Nie da się budować państwa opiekuńczego bez, uhm, pewnej dozy opiekuńczości. Ale ta niespójność to już kwestia mojej szamotaniny z moim narratorem.
Jeśli empatia ma być kryterium definiującym lewicowość, Szostak się nas nie wyprze. Każdy jego utwór (spośród znanych mi) jest jak legitymacja partyjna.
I tylko chciałbym kiedyś jemu (albo jego bohaterom) zadać pytanie, GDZIE WY MIELIŚCIE GŁOWY 15 LAT TEMU. Teraz widzicie, iż „teologia ciała” Wojtyły i Półtawskiej to stek bredni, a wtedy nie?
Wiem niestety, iż byłych papistów nie ma sensu o to pytać. Odpowiedzi będą wymijające, jak bohaterów tej książki. Ot, zwieść ich mógł ciągnący ulicami tłum, wódka w parku wypita albo zachód słońca.
Już to słyszałem. W życiu jak w literaturze, dostajemy mity, a nie odpowiedzi.