Łąki i dyby

filmweb.pl 2 tygodni temu
W pierwszym kwadransie najnowszego filmu Athiny Rachel Tsangari główny bohater, Walter Thirsk, (Caleb Landry Jones) po raz pierwszy w życiu widzi mapę miejsca, w którym się urodził, dorastał i żyje. Do wioski właśnie przybył kartograf z dalekich stron (Arinzé Kene), a pole, na którym mieszkańcy właśnie kończą tytułowe żniwa, przemienia się pod jego pędzlem w zbiór żółtych prostokątów. Głowy mężczyzna odlicza drobnymi maźnięciami ciemniejszej farby. Wioska znajduje się na odludziu; Walter rozpoznaje na mapie jezioro, ale nie widział nigdy morza. Chwilę później kamera (autorem zdjęć jest Sean Price Williams, który współpracował już z Tsangari przy skandalicznie niedocenionym, wybitnym serialu "Trygonometria") odbija się potężnym skokiem w powietrze, osiąga wysokość lotu ptaka i podąża za grupą wieśniaków biegnących ku wiosce. Pierwszy i ostatni raz: takie ujęcie nigdy już się nie powtórzy.

Mapa pozwala zobaczyć swoje życie – miejsce, w którym się mieszka, siebie w świecie – z drastycznie innej perspektywy. Stąd ten haust świeżego powietrza, stąd ten skok kamery. Ale przecież mapa jest też narzędziem; kartograf nie przybył do wioski z czystej ciekawości. Został wynajęty, by naszkicować te ziemie, policzyć jej mieszkańców. Mapa nie ma odwzorować świata; ma zaznaczyć własność. Jesteśmy gdzieś w północnej Anglii (chyba; zdjęcia kręcono w zachodniej Szkocji), zdaje się, iż na przełomie XVII i XVIII wieku. Tsangari z premedytacją – i przekorą wobec recenzentów – nie oznacza czasu i miejsca akcji żadną planszą. Trwa proces grodzenia, szlachta podporządkowuje sobie ziemie dotychczas wspólnie użytkowane z wieśniakami, zaznacza swoją własność. Grunty stracą swój niedookreślony pańskim butem status, zostaną oznaczone, w dużej mierze przemienione w pastwiska. Rozpocznie się nowa epoka – i masowa emigracja ze wsi do miast. Oczywiście podczas tego pierwszego spotkania z kartografem nasz bohater nie wie, iż przebłysk nowej wiedzy okaże się częścią błyskawicznego procesu alienacji, wypędzenia, wykorzenienia. Nowy film reżyserki "Attenberg" pełen jest tego typu przejść i odwróceń.

Na weneckiej konferencji prasowej (film pokazywany był w konkursie głównym) Tsangari opowiadała, iż chciała nakręcić western, jako jedną ze swoich głównych inspiracji wskazując "McCabe’a i panią Miller" Roberta Altmana. Jest to oczywiście myślenie o westernie trochę plecami do ikonografii amerykańskiego Zachodu – w takim myśleniu przynależność gatunkową konstytuuje opowieść o przejmowaniu ziemi. Wspominam o tym z dwóch powodów: po pierwsze, zawsze warto odnotować, gdy lubiana twórczyni powołuje się na Altmana, i po drugie, podczas seansu czekałam w napięciu na gatunkową przewrotkę i jestem zachwycona faktem, iż jej nie doczekałam.

Filmy z akcją osadzoną w przeszłości najczęściej poświęcane są życiu elit (od kiedy koleżanka wytłumaczyła mi, jak doskonałym historycznie filmem jest "Faworyta" Lanthimosa, najsłynniejszego z Dziwnych Greków, postanowiłam nie szafować pojęciami "filmu historycznego" i "kostiumowego"). jeżeli już opowiadają o życiu warstw niższych, to często w bardzo konkretnej gatunkowej formule. Nie jest przypadkiem, iż przysypiający recenzent "Guardiana", Peter Bradshaw, w tytule swojej przyprawionej jedną gwiazdką recenzji określił "Harvest" jako "folk non-horror". Co wydaje się dziwnym pojęciem do umieszczenia w tytule – póki nie uświadomimy sobie, iż w kinie fabularnym rzeczywiście groza bywa domyślnym językiem do opowiadania o wiejskiej przeszłości. Tsangari wydaje sobie grać z tym przeświadczeniem – jej film w każdym momencie mógłby przejść płynnie w opowieść niesamowitą albo chociaż w realizm magiczny. A jednak nie przechodzi – metafizyczne interpretacje różnych zdarzeń do końca oglądamy z zewnątrz, jako interpretacje właśnie.

Oczywiście podczas seansu "Harvest" trudno nie mieć skojarzeń z klasyką brytyjskiego folk horroru – ale nie tyle poprzez sceny wiejskich obrzędów, co przede wszystkim poprzez zanurzenie w krajobrazie i uczynienie z tego krajobrazu głównego tematu opowieści. Tsangari i Williams budują perspektywę mikro i makro. Pozwalają pobyć widzowi w różnych przestrzeniach, wobec przyrody, przechadzając się po okolicznych wzgórzach, i wobec konkretnych obiektów – jak najważniejsze dla akcji miejsce kaźni, czyli wzniesione w sercu wioski dyby.

Film otwiera sekwencja sensualnych zbliżeń; pierwszą rzeczą, jaką dowiemy się o bohaterze, jest jego intensywne doświadczanie świata poprzez dotyk. Caleb Landry Jones gra wiejskiego oryginała i melancholijnego wdowca, łącząc aurę dziwności z niewinnością, niejako bokiem do swojego agresywnego emploi (brutalne role w filmach "Nitram" Justina Kurzela i "Dogman" Luca Bessona). Matka Thirska była mamką obecnego pana tych ziem; jako mleczny brat i towarzysz dziecięcych zabaw szlachcica mężczyzna cieszy się we wsi nieco osobnym klasowo statusem. Jako protagonista jest bardziej medium niż uczestnikiem zdarzeń – powiernik tajemnic i obserwator, w kulminacyjnym momencie wyślizguje się na krawędzie fabuły, tracąc przytomność. To zresztą film zagrany zespołowo, oparty na wyrazistych osobowościach aktorskich – takich jak Harry Melling w roli neurotycznego pana, Rosy McEwen, znana z "Blue Jean" Georgii Oakley, i w końcu Thalissa Teixeira, która kilka lat temu stworzyła wspaniałą postać we wspomnianej "Trygonometrii", ale została zupełnie przegapiona przez brytyjską krytykę telewizyjną.

Jako film o niezapowiedzianym, nagłym końcu starego świata, "Harvest" udaje się nie popaść w nostalgię, splatając w mocny węzeł elementy wręcz sielankowe (oszałamiające do bólu piękno krajobrazu) i brutalne. Mieszkańcy wioski – jako jednostki i zbiorowość – zostają pokazani z różnych stron. Przy pracy i przy zabawie, w nienawiści i miłości, w ciekawości i zabobonie – sprzeczność za sprzecznością. Co ciekawe, na tle wielkiej historii przemian ekonomicznych, najbardziej zapadające w pamięć akty indywidualnej przemocy dokonywane są przez kobiety: brutalne golenie głowy drugiej kobiety, topienie moczem, zmuszanie dzieci do uderzania głową w skałę. Są też detale pełne piękna, które cały czas tkwią mi w głowie – jak to, iż po seksie to kobieta wychodzi na ganek zapalić fajkę.

Jest rzecz, która od wielu lat irytuje mnie w postawie wielu filmowców tworzących narracje o przeszłości – w różnych gatunkach i formatach, polskich, europejskich, amerykańskich. To powtarzające się deklaracje, iż dla nich jako artystów liczy się "atrakcyjna opowieść", a nie kurz archiwów. Paradoks polega na tym, iż to historycy mają zwykle w zapasie opowieści dużo ciekawsze od hollywoodzkich klisz – przeszłość jest światem inności, bardziej szalonym niż jakieś uniwersalizujące nudziarstwa. Na wspomnianej już konferencji prasowej w Wenecji Tsangari podzieliła się podobnym odruchem – iż chciała stworzyć świat, który nie będzie wiązał się przesadnie z konkretną epoką, i iż postanowiła nie zważać na przypadkowe anachronizmy w kadrze. Po czym odkryła, iż dachówki na lokacji, które wydawały jej się zbyt współczesne względem jej filmu, pojawiły się w Anglii akurat w XVII wieku.

Wspominam o tym, ponieważ nie wiem, na ile mój ulubiony rzemieślniczo element świata przedstawionego jest "z epoki" i "z miejsca". Mam na myśli kostiumy stworzone przez Kirsty Halliday (która wcześniej pracowała m.in. przy "Blue Jean") i ich rzucającą się w oczy osobliwość. Kapoty, spódnice i kilty w różnych kolorach i stylach, noszące ślady wieloletniego przerabiania, doszywania; czyli nie tylko życia, ale i wyobraźni, i smaku. W każdym razie nie to, co wyobrażamy sobie jako "łachy biedoty w filmie historycznym/kostiumowym". "Nie wiem, czy te rzeczy są dziwne, bo zostały udziwnione, czy są dziwne, bo przeszłość jest dziwna", powiedział po seansie znajomy redaktor i towarzysz festiwalowych przygód. Konkursowe zmagania udzielają się krytykom – mamy swoich faworytów, obstawiamy czarne konie, na jedne tytuły przewracamy oczami, innym kibicujemy, szczególnie, kiedy film zaczyna skrajnie dzielić publiczność. Ja w kibicowaniu "Harvest" mam swój malutki interes. Po prostu chciałabym jeszcze do tego filmu wrócić i dowiedzieć się więcej. I zamiast recenzji przysypiających krytyków czytać wywiady z młodymi kostiumografkami.
Idź do oryginalnego materiału