Niewiele jest seriali, które w każdym kolejnym sezonie przebijają same siebie. „Kulawe konie” to jeden z nich – 4. sezon hitu Apple TV+ jest najlepszy ze wszystkich dotychczasowych, oferując widzom mnóstwo akcji i emocji.
Czy 4. sezon serialu „Kulawe konie” jest tym, w którym szpiegowska produkcja z niszowej perełki wyrośnie na jeden z najpopularniejszych tytułów Apple TV+? Po obejrzeniu przedpremierowo całości (jak zwykle jest to sześć odcinków) mogę tylko powiedzieć, iż na to liczę – na to i na Emmy dla serialu. Nikt nie zasługuje tej jesieni bardziej na uwagę niż problematyczni, śmieszno-smutni agenci ze Slough House.
Kulawe konie sezon 4 – mnóstwo twistów i tona emocji
„Kulawe konie” to bowiem zadziwiający przypadek serialu, który z sezonu na sezon jest coraz lepszy – już 3. sezon był fenomenalny, a teraz udało się to przebić. Sezon 4 zaczyna się, jak na dobry thriller przystało, od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Akcja dzieje się na przestrzeni dosłownie kilku dni w okresie świątecznym, a początkiem całego zamieszania jest eksplozja bomby w centrum handlowym w Londynie. O co chodzi i czy to początek serii zamachów terrorystycznych? A może zupełnie coś innego? Jackson Lamb (Gary Oldman) i spółka błyskawicznie lądują w środku historii, którą oczywiście tylko oni będą mogli poskładać w spójną całość.
Tym bardziej iż jej druga część rozgrywa się tuż pod ich nosem. W nowej serii, opartej na książce „Ulica szpiegów” Micka Herrona, bardzo gwałtownie zostajemy uderzeni informacją, iż nie żyje jeden z członków ekipy Lamba. Jednocześnie widzimy, iż coś złego dzieje się z dziadkiem Rivera (Jack Lowden), Davidem Cartwrightem (Jonathan Pryce), u którego pogłębia się demencja i który a to nie poznaje własnego wnuka, a to ma wrażenie, iż ktoś go śledzi. Błyskawicznie pojawia się pytanie, czy rzeczywiście wszystko to ma miejsce w jego głowie i co ma on wspólnego z całą resztą historii.
Dalej tak naprawdę trudno już opisywać, co się dzieje, ponieważ twist goni twist i napisanie czegokolwiek więcej byłoby spoilerem. Powiem więc tylko, iż jest to zupełnie inny sezon od poprzedniego, a jego najmocniejszą stroną nie jest to, iż oferuje mnóstwo akcji i adrenaliny – choć oferuje, bardziej choćby niż sezon 3, gdzie doszło dosłownie do wojny Slough House ze zwierzchnikami próbującymi zatuszować niewygodne fakty – a zwykłe ludzkie emocje, którymi nowe odcinki są wypakowane.
Kulawe konie sezon 4 – pokręcona historia rodzinna
Jeśli dotąd postrzegaliście „Kulawe konie” głównie jako czarną komedię osadzoną w świecie brytyjskiego wywiadu, to teraz owszem, ten element pozostaje dalej widoczny – już w zwiastunie jest cudowna scena, kiedy to Lamb zbywa jedną z postaci żartem, mówiąc, iż właśnie zginął ktoś z jego ekipy – ale jednak akcenty rozłożone są inaczej.
W centrum fabuły stoi pokręcona historia rodzinno-szpiegowska z dziadkiem Rivera w roli głównej. I właśnie to jest siłą tego sezonu – zagłębiamy się coraz bardziej i bardziej w przeszłość Davida, dowiadujemy się bardzo dużo o Riverze i na koniec wychodzimy z tego poturbowani emocjonalnie jak nigdy dotąd. Ba, choćby Lamb pozwala sobie na parę momentów słabości, widząc, co się dzieje, choć będąc wcześniej świadomym przynajmniej części tej skomplikowanej, rozciągniętej na kilka dekad historii.
4. sezon „Kulawych koni” to wielki popis Jonathana Pryce’a w roli Davida. Tak jak bohaterowie nie wiedzą, kiedy mu wierzyć, a kiedy nie, kiedy świadomie kłamie, a kiedy zawodzi go jego umysł, tak samo i wy będziecie się w tym gubić. Niby można do tego podejść z prostym założeniem, iż David to przede wszystkim stary wyjadacz, którego działaniami kieruje instynkt przetrwania, a dopiero potem schorowany dziadek – tego rodzaju cynizm daleko was jednak nie zaprowadzi. Nie oglądacie typowego serialu szpiegowskiego, nie wszystko jest zmyłką, nie wszystko jest obliczone na zaskoczenie.
Geniusz scenariusza autorstwa twórcy serialu Willa Smitha i jego ekipy scenarzystów nie polega na tym, iż nieustannie mylą tropy, a na tym, iż wiedzą, kiedy przestać to robić. A w tym sezonie – bardziej niż w którymkolwiek z poprzednich – mniej chodzi o zabawę formułą szpiegowskiego thrillera, a bardziej o to, abyśmy otrzymali uderzenie prosto w bebechy. A potem jeszcze jedno i jeszcze. Sprawnie poprowadzona intryga z tysiącem zwrotów akcji po drodze i wyśmienite sceny komediowe z sarkastycznymi dialogami to w „Kulawych koniach” oczywistość, na którą tym razem mniej jednak zwracamy uwagę, bo największą atrakcją okazuje się coś innego. Coś prawdziwego.
Wybitnych występów aktorskich w tym sezonie jest więcej, w tym jeden, o którym trudno mówić bez zdradzenia jednego z twistów (choć pewnie akurat tutaj gwałtownie się domyślicie, co się święci). Oprócz wymienionej wyżej trójki powracają nasi dobrzy znajomi, w tym Saskia Reeves w roli Catherine Standish, Rosalind Eleazar jako Louisa, Christopher Chung jako Roddy, Aimee-Ffion Edwards jako Shirley, Kadiff Kirwan jako Marcus i Kristin Scott Thomas jako Diane Taverner. Wśród nowych nabytków znajdują się Hugo Weaving („Władca Pierścieni”) w fantastycznej roli, o której nic nie mogę powiedzieć, James Callis („Battlestar Galactica”) jako nowy dyrektor generalny MI5, Joanna Scanlan („Bez urazy”) jako Moira, Ruth Bradley („Humans”) jako Emma, nowa szefowa psów, czy wreszcie Tom Brooke („Preacher”) jako Coe, nowy, milczący – co nie oznacza, iż nieciekawy, wręcz przeciwnie – dodatek do ekipy Jacksona Lamba.
Kulawe konie sezon 4 – jeden z najlepszych seriali obecnie
Wszystko to razem składa się na jeszcze większy hit niż poprzednie, też przecież bardzo dobre, sezony „Kulawych koni”. Brytyjski serial Apple TV+ z sezonu na sezon rozwija się, coraz bardziej pogłębiając swoich bohaterów i wciągając nas w ich osobiste sprawy. A te jeszcze nigdy nie były tak emocjonujące i ekscytujące jak w adaptacji „Ulicy szpiegów”. To wielki sezon dla panów o nazwisku Cartwright, ale nie tylko dla nich.
Świetnych, zniuansowanych emocjonalnie momentów jest więcej niż kiedykolwiek wcześniej, a wiele z nich należy do Lamba, który pod warstwą cynizmu, sarkazmu i zwykłego brudu skrywa nie tylko superinteligentnego, przewyższającego pod każdym względem swoich zwierzchników szpiega, ale i po prostu wrażliwego człowieka. Niby oczywistość, ale tylko poczekajcie, aż zobaczycie sto różnych odcieni tej oczywistości.
Wypełniony bombami emocjonalnymi jest zwłaszcza finał, w którym w Slough House rozpętuje się kompletnie porąbana akcja, trudne historie rodzinne znajdują godne zakończenie, a ostatnia scena stanowi cudowną wisienkę na torcie. Już po poprzednim sezonie, który zabrał nas za brudne kulisy gierek wewnątrz MI5, „Kulawe konie” zasługiwały na to, aby przestać być niszową perełką znaną przez nielicznych i trafić do mainstreamu. Ten sezon oraz zauważenie serialu przez odpowiadającą za nagrody Emmy Akademię Telewizyjną to ciąg dalszy wspinaczki do miejsca, które tak naprawdę Oldmanowi i spółce należało się od początku – obok „Homeland”, „The Americans”, „Nocnego recepcjonisty” i innych najlepszych seriali szpiegowskich w historii telewizji.
I twórcy, i Gary Oldman powtarzają, iż chcą dziewięciu sezonów „Kulawych koni”, tak aby zaadaptowany został każdy tom z cyklu Micka Herrona. Choć w dzisiejszym streamingu brzmi to jak mrzonka, wydaje się, iż produkcja Apple’a jest na najlepszej drodze, by tego dokonać. A przy okazji udowodnić, iż tak, wciąż chcemy tradycyjnych, wielosezonowych seriali, które co sezon mądrze rozszerzają świat przedstawiony, nie tylko angażując widownię, ale też przyciągając na lata najlepszych aktorów.
Jeśli więc jeszcze nie oglądacie „Kulawych koni”, to jest dobry moment, aby zacząć. Łącząc w sobie elementy mrocznego thrillera z pokręconą czarną komedią i dodając do tego jeszcze coraz mocniejszą warstwę emocjonalną, serial Apple TV+ oferuje wybuchową mieszankę, której trudno się oprzeć. To ścisły top seriali szpiegowskich, ale też jeden z najbardziej błyskotliwych seriali w ogóle, jakie możecie teraz oglądać.