Pierwszego lisa, pierwszego dzika i pierwszy dublet z wszystkimi szczegółami pamiętamy przez całe życie.
W leśniczówce pana Hieronima latem zawsze było pełno ludzi, letników, jak się wtedy mówiło. Kiedy przychodziło lato rodzina leśniczego przenosiła się do jednego pokoju, a dwa pokoje wynajmowała.
Pan Hieronim postawił też barak – taki budowlany na wielkich kołach – nad pobliskim jeziorem, urządził w nim cztery spania i także go wynajmował, a iż było to w czasach, kiedy urząd skarbowy nie był tak skrupulatny, więc dochody z tego najmu mocno zasilały budżet rodzinny, pozwalając zakupić szkolne wyprawki dla trojga dzieci.
Pani Leokadia-żona leśniczego – na którą wszyscy mówili Lodzia – była cudowną, ciepłą kobietą, która świetnie gotowała, więc po kilku latach grono letników było adekwatnie stałe i mimo, iż sława leśniczówki nad Konwaliowym Jeziorem, dotarła aż do stolicy, to nie było szans, by pojawił się tu ktoś nowy.
Po jakimś czasie wszyscy znali się dobrze i tworzyli jakby rodzinę. Dzieci mówiły do gospodyni ciociu, panie zwracały się do siebie po imieniu.
Ojciec Mariana był bardzo zaprzyjaźniony z leśniczym. Mieszkali w pobliskiej wsi, więc nie było tygodnia, by nie spotykali się, a to na werandzie, a to w gabinecie i nie wypiwszy „po kuśtyczku” nie ruszali na wspólne wyprawy w las. Marian, odkąd skończył 7 lat często towarzyszył ojcu, a odkąd skończył 12 lat był zabierany prawie zawsze.
Jego ojciec wychodził, bowiem z założenia, iż dzieci trzeba przygotowywać do życia. gwałtownie nauczył go prowadzić „Warszawę”. Dla młodego chłopaka była to gratka nie lada, śmigał po leśnych drogach niczym Zasada na bezdrożach Argentyny, a mając kierowcę ojciec tym chętniej przesiadywał z Hirkiem. Wprawdzie mama Mariana krzywo patrzyła na te wyprawy, ale było to jeszcze w dobrych czasach, kiedy wychowanie chłopca na wsi było męską sprawą.
Marian jeździł tam tym chętniej, iż odkąd krosty znikły z jego twarzy, podkochiwał się w Ewie, młodszej córce leśniczego, która najpierw zbywała młodzieńcze zaloty śmiechem ale poprzedniego lata pozwoliła mu na spacerze potrzymać się za rękę, a choćby pocałować pod brzozą.
Tamtego lata sprawy nabrały jednak innego obrotu. Marian zdał maturę i miał przygotowywać się do egzaminu na studia. W tym czasie ojciec w nagrodę w pracy dostał wczasy w Bułgarii dla dwóch osób. Mieli jechać z żoną, a Marian w tym czasie miał zamieszkać u Hirka, gdzie miał mieć wikt, opierunek i ciszę do nauki…
Tuż przed wyjazdem – w tajemnicy przed mamą – ojciec wręczył mu swoją dubeltówkę i rzekł:
-Poproś leśniczego, pozwoli Ci popolować, nie możesz przecież ciągle siedzieć nad książkami.
Dla Mariana, który wiosną zdał egzamin łowiecki było to jak wręczenie kluczy do bram nieba.
W końcówce czerwca rodzice pojechali nad Morze Czarne, a Marian przeniósł się do maleńkiego pokoiku nad strychu leśniczówki. Rozpakował gruby tom „Historii Literatury Polskiej”, kilka podręczników do niemieckiego i pięciotomową Historię Powszechną, w rogu postawił tatową dubeltówkę, a na stole znalazło się miejsce dla paczki śrutu i kilku brenek.
Był gotów do nauki i polowania. Już pierwszego wieczoru przy kolacji leśniczy zaproponował:
-Maryś weź fuzję i usiądź na wysiadce na zrębie na Grabarskim Rowie. Chodzi tam jeden przechera, który strasznie mnie wkurza, Ale uważaj, jest tam też locha z przychówkiem.
Dwa razy nie trzeba było mu powtarzać. Nim leśniczyna umyła statki już wsiadał na rower i ruszał. Wprawdzie Ewa krzyknęła za nim:
-Hej, mijaliśmy iść na spacer!
Ale tylko machnął jej ręką. Spacer? Jaki spacer jak tam łowiecka przygoda czekała. Z Nowiny, bo tak nazywała się leśniczówka, do wysiadki jechało się piętnaście minut. Czasami trzeba było mocniej nadusić pedały, gdy opony grzęzły w piachu, czasami zejść z bicykla i popchać go kilka metrów, ale co to było wobec perspektywy wieczornej zasiadki.
Czerwcowe słońce jeszcze stało wysoko, gdy wdrapał się na drabinę, rozsiadł jak sołtys na urzędzie, załadował fuzyję i omiótł lornetką teren. Wysiadka stała tyłem do rowu, który biegł za zadrzewieniem. Szumu wody nie było słychać, bo nurt był tu bardzo słaby. Z lewej rósł wysoki las z gęstym podszytem, na wprost biegła droga, na której końcu stała wysiadka, po jej prawej stronie była dwu-trzyletnia uprawa.
Cisza i spokój, tylko ptaszki pięknie śpiewały.
Siedział już z pół godziny, gdy kątem oka zauważył ruch na uprawie. Każdy myśliwy to zna. Nie wiesz co, ale wiesz, iż coś się ruszyło. Ojciec nazywał to „okiem drapieżnika” – umiejętność niedostępna mieszczuchom – czyli rejestrowanie ruchu w polu czy lesie.
Lornetka do oczu; zaczął przeczesywać uprawkę. Nic, nic, nic. Jeszcze raz. Nic, nic… Jest! Najpierw zauważył ruch za jedną z sadzonek, potem mignęło mu „coś rudego”, a potem już był pewien, iż między rabatami przemyka chytrusek.
Niestety, dość daleko i beż żadnej możliwości sięgnięcia śrutem. Wodził wzrokiem, a ręce mu się pociły. Rudzielec jakby czuł, iż nic mu nie grozi, sznurował między sadzonkami. Pojawiał się i znikał. Doszedł do skraju uprawy i nie zatrzymując się przebiegł przez drogę na wprost zwyżki. Tu Marian się sfrajerował, bo gdyby miał fuzyję w garści, pewnie gdyby miał więcej doświadczenia tak by było, to był ten jeden dogodny moment. Ale przepadło, Mikita zniknął w gęstym lesie.
Czerwcowe słońce wreszcie zapadło za horyzont. Las powoli milkł aż tu w Grabarskim Rowie odezwały się żaby. Najpierw jedna, odpowiedziała jej druga, a po chwili las rozbrzmiewał rechotem zielonych kumek.
Gdzieś w wysokim lesie trzasnęła gałązka, a potem zaskrzeczała sójka. Marianowi znów skoczyła adrenalina. Po chwili usłyszał charakterystyczny szum, a sekundę później na drogę wszedł dzik. Stanął na skraju i zaczął się rozglądać. Podkasany brzuch, długi gwizd, wielkie słuchy – bez lornetki widział, iż to locha.
Postała chwilę i ruszyła w uprawę. Za nią wysypał się tabun groszku. Jeden, drugi, trzeci, czwarty miał jeszcze ślady liberii, piąty… Patrzył zafascynowany, po czym zdjął kapelusz, spojrzał w górę i szepnął:
-Dzięki Ci święty Hubercie!
Wataszka przebiegła przez uprawę kierując się w stronę Wojciechowskich Gór. Czas wracać- pomyślał – jeszcze chwilę i schodzę…
W tym momencie zauważył, iż hen daleko, na drodze stoi lis. Spojrzał w prawo, spojrzał w lewo i ruszył na uprawę. No nie – pomyślał- znów za daleko.
Ale zauważył, iż rudzielec idzie nie w poprzek uprawy a wzdłuż, w jego kierunku. Delikatnie bardzo powoli, powolutku sięgnął po dwururkę. Oparł ją o poprzeczkę i czekał. Chytrusek wolno, wolniutko sznurował wzdłuż rabaty między sadzonkami. 200 metrów, 150, 100. Marian uniósł fuzję do oka. Ręce znów mu się pociły, oddech stał się szybszy. 70 metrów…
–Święty Hubercie proszę – wyszeptał w duchu
50 metrów. Jeszcze trochę. Marian wreszcie uznał iż czas. Lufa, muszka, lis. Gdy rudy na sekundę przystanął Marian pociągnął za spust. Huk wystrzału go zaskoczył, lufy podskoczyły do góry. Jeszcze w ostatniej chwili zauważył jak przechera klapnął na ziemię nie robiąc kroku. Marian czuł jak ze szczęścia lewituje nad ławeczką wysiadki.

Pierwszy lis! To prawie jak pierwszy niedźwiedź, albo i bizon. Z tej euforii zapomniał, iż w drugiej lufie też jest nabój. Uświadomił to sobie, gdy postawił nogę na pierwszym szczeblu. Raz jeszcze usiadł i rozładował dubeltówkę. Ten błąd pozwolił mu wrócić do rzeczywistości. Uspokoił się, ręce przestały drżeć z emocji, ale i tak z drabiny prawie zjechał i szybkim krokiem ruszył ku uprawie.
-Nie ma! Ze zdziwieniem patrzył w miejsce, gdzie strzelał do rudego. Nic tu nie leżało! Spojrzał w prawo, spojrzał w lewo; nie ma. Czuł jak rozczarowanie przenika mu serce. Jak to? Przecież klapnął, po strzale nic przez uprawę nie biegło.
Jeszcze raz poszedł rabatą 20 kroków w jedną stronę, 20 w drugą. Przeszedł rabatę dalej i jest! Leżał w kolejnej rabacie wbity pod niewielki świerczek. Marian stanął obok, zdjął kapelusz, wzniósł oczy ku niebu:
-Dzięki Ci patronie! – powiedział głośno.
Sięgnął po nóź, odciął kitę, by pochwalić sie leśniczemu i ruszył do domu, postanawiając wrócić jutro z łopatą, by zakopać truchło. Gdy dojechał do leśniczówki było już ciemno, a w chacie panowała cisza. Oparł rower o ścianę i cichutko, na palcach, wszedł na swój stryszek.
Długo nie mógł zasnąć przeżywając jeszcze raz swojego pierwszego przecherę. Nad ranem zapadł w mocniejszy sen, ale już o szóstej był na nogach. Wziął książki i po cichutku zszedł na podwórko. Słońce już świeciło ostro. Usiadł przy stole pod dwoma starymi jabłoniami i zabrał się za Krzyżewskiego. „Dzieje literatury polskiej”, opasłe tomisko samym wyglądem odstraszało.
Po chwili z obórki wyłoniła się pani Lodzia.. Niosła wymborek ze świeżo udojonym mlekiem. Przystanęła przy Marianie, uśmiechnęła się, postawiła wiadro na stole i poszła do kuchni, Po chwili wróciła z kubkiem i nabierakiem. Nalała świeżego, pachnącego mleka i postawiła przed Marianem.
-Masz, napij się. To samo zdrowe. Śniadanie będzie jak mój wróci z lasu.
Marian wiedział, iż leśniczy każdego ranka, o świcie jechał do swoich robotników, gdzie rozdysponowywał zadania na dany dzień, a potem wracał do leśniczówki na śniadanie. Marian czekał z niecierpliwością na jego powrót. No bo jakże tak, nie pochwalić się wczorajszym sukcesem. Po kilku minutach uchyliła się furtka i na podwórko wjechał pan Hieronim.
-Jak tam młody? – zawołał od bramy.
Marian nic nie powiedział tylko zerwał się na równe nogi, pobiegł na stryszek i po chwili wrócił tryumfalnie dzierżąc w ręce lisią kitę.
-O widzę, iż ci się powiodło- uśmiechnął się leśnik- siadaj i opowiadaj.
Marianowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Z ekscytacją w głosie mówił, co działo się wczoraj wieczorem.
-Gratulacje! Dziś wieczorem też pojedziesz. Księżyc jest już w drugiej kwadrze, usiądziesz na Pani Dołku. Tam chodzi wataszka przelatków. Może będziesz miał szczęście.
W międzyczasie leśniczyna przyniosła śniadanie. Kanapki z pasztetem, gorące mleko i redyski na przegryzienie. Jedli a leśniczy opowiadał Marianowi o lisich zwyczajach, o swoich z nimi spotkaniach. Marian słuchał zafascynowany. Krzyżanowski i jego „Dzieje literatury polskiej” leżały na skraju stołu nietknięte.
Po śniadaniu pani Lodzia podała kawę, w szklankach z metalowymi koszyczkami, a jakże, i sama przysiadła na chwilę
-Gdzie Ewa?
Marian dopiero się zorientował, iż od rana nie widział dziewczyny
-Pojechała do piekarni we wsi po chleb i coś jej długo schodzi.
Leśniczy dopił kawę, wstał, wcisnął służbową czapkę na głowę, poprawił raportówkę:
-Jadę do roboty.
-Obiad będzie o czwartej -zakomunikowała gospodyni.
Leśniczy podszedł do roweru, chwycił za kierownicę i odwrócił się do Mariana:
-Za chwilę powinna przyjechać nowa letniczka. Pomóż żonie ją ulokować.
Po obietnicy wieczornej zasiadki Marian był gotów zrobić dla gospodarza wszystko. Odniósł naczynia do kuchni i przyszedł czas na Krzyżewskiego. „Rozmowa mistrza Polikarpa ze śmiercią” wydawała mu się nudna jak flaki z olejem i nie podzielał zachwytów autora „Dziejów” nad tym najdłuższym zachowanym polskim utworem średniowiecznym. Ale cóż, trzeba było kuć, bo egzaminy na studia zbliżały się milowymi krokami. Ale jak tu kuć skoro za pleców, z ogrodu, dochodzi cudna woń kocimiętki i lawendy zmieszana ze słabą wonią piwonii, skoro wróble latają jak szalone, co chwila przysiadając na stole, skoro czarno białe fraki jaskółek zataczają kola nad oborą, od czasu do czasu chwytając się dachu i lepiąc kuliste gniazda. Na łączce za domem muczały krasule, kot leniwie rozciągnął się na ławce werandy. No jak tu się skupić?
W międzyczasie Ewa wróciła ze wsi. Uśmiechnęła się:
-Kuj, kuj, może coś ci do tej pustej głowy wejdzie.
Weszła do domu z torbą pieczywa, którego zapach doleciał aż do nosa Mariana, po chwili wyszła z kocem na ramieniu i poszła do ogrodu łapać opaleniznę…
Krowy muczały, muchy latały, a mistrz Polikarp filozoficznie dyskutował ze Śmiercią. Koło jedenastej usłyszał daleki warkot samochodu. Ani chybi ktoś jechał na Nowinę. Po chwili przed bramą zaparkował Fiat 125 w najmodniejszym kolorze – yellow bahama.
Fiu niezły – pomyślał w myślach Marian – w całym powiecie są tylko dwa takie samochody, ale żaden w tym kolorze. Usłyszał trzask drzwi, furtka otworzyła się i Mariana zamurowało.
W jego stronę szło, nie… Kroczyło, coś cudownego. Drobniutka, krótko ostrzyżona blondynka, w szmizjerce odsłaniającej ramiona, rozkloszowanej u dołu, w pantofelkach na płaskim obcasie. Marianowi wydawało się, iż płynęła nad podwórkiem. Za nią szedł z walizką mężczyzna w manchestrowych spodniach i białej koszuli.
-Dzień dobry, czy są rodzice – spytała podchodząc do stołu.
Nim Marian oprzytomniał minęło kilka sekund.
-Gospodarze są, choć to nie moi rodzice, zaraz zawołam – szybkim krokiem ruszył do kuchni.
-Pani Lodziu, goście przyjechali.
Gospodyni wyszła na próg.
-Dzień dobry, państwo od pana Karola? – ni to zapytała, ni to stwierdziła… -Tak. Marta Zawistowska- blondynka wyciągnęła rękę – a to mój mąż Władysław. -Zapraszam, pokażę pani pokój. Marian, pomóż panu.
Wziął walizkę od mężczyzny i zaniósł do pokoju. Gospodyni tłumaczyła nowoprzybyłej podstawowe zasady – kiedy śniadanie, obiad, kolacja, gdzie kawa, herbata ,cukier .
Marian wrócił do stołu i udawał, iż zatopił się w lekturze, ale co chwila kątem oka zerkał w stronę drzwi. Po jakieś pół godzinie nowoprzybyła wyszła z leśniczówki. Ze szklanką fusiastej kawy w szklance z metalowym koszyczkiem. Przysiadła się do Mariana i wyciągnęła rękę:
-Raz jeszcze, Marta jestem. Co czytasz? – bezceremonialnie sięgnęła po lekturę- łoł, nudy na pudy. Będziesz zdawał na polonistykę?
Zaprzeczył ruchem głowy:
-Na dziennikarstwo.
-Ambitnie. No to spędzimy trochę czasu razem.
Przytaknął skinieniem głowy.
-To powiedz jak się tu znalazłaś? – Marian uznał, iż skoro ona do niego bezceremonialnie na „ty” to i on może.
-Mieszkam w Warszawie, choć pochodzę w małego miasteczka w Wielkopolsce. Mąż pracuje w dyplomacji i właśnie musiał jechać na kurs. Zostanie konsulem w Lyonie. Mój stryjek zna gospodarzy i zaproponował, iż mi załatwi w tym czasie pobyt w leśniczówce nad jeziorem. Jest tu jezioro?
-Jest, ale jakieś dwa kilometry stąd. Piękne…
-No to wylądowałam tu na dwa tygodnie.
Gawędzili jeszcze przez chwilę, po czym dopiła kawę i rzuciła:
-Idę poznać okolicę – wstała i wyszła z zagrody.
Marian patrzył za nią maślanym wzrokiem. Szla kołysząc biodrami, lekko, zwiewnie.
-Co się tak ślepisz? Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota szparka- usłyszał za plecami. Oparta o płot ogródka stała Ewa i miała ubaw z miny Mariana.
To go otrzeźwiło; dobra, mistrz Polikarp nie będzie czekał. Zanurzał się w lekturze. Kątem oka widział jak Marta wróciła, minęła go lekko się uśmiechając i tyle ją widział.
Przed czwartą wrócił leśniczy. Zdjął służbową czapkę, położył na stole raportówkę.
-Obiad! – leśniczyna stała w progu z wazą zupy, a za nią Ewa z talerzami, Postawiła botwinkę na stole:
-Nalewajcie sobie. Na drugie będą pyrki w mundurkach, z gzikiem. Mężczyźni zajadali aż im się uszy trzęsły, warszawianka chwaliła pod niebiosa, a leśniczyna promieniowała z zadowolenia.
-Deser macie w ogrodzie. Świętojanki i wieprzki już dojrzały, są dżuzgawki, zrywajcie ile chcecie.
Po obiedzie Marta wyniosła na ogród koc i zaczęła sie opalać. W jasnym bikini wyglądała cudownie. Marian mógłby tak siedzieć i patrzeć, patrzeć, patrzeć, ale przypomniało mu się, iż trzeba zakopać truchło lisa wziął, więc łopatę i ruszył w las. Zrobił, co miał zrobić, ale nie wrócił do razu. Pojechał w stronę Podborowa. Zatoczył koło i nieśpiesznie wracał na Nowinę. Z jednej strony gnało go do leśniczówki, bo chętnie popatrzyłby jeszcze na Martę w bikini, z drugiej coś mu mówiło, iż dzieje się coś niepokojącego, w co nie powinien wdeptywać.
Wrócił na kolację i po posiłku poszedł do siebie, by znęcać się tym razem nad „Dziejami Polski” pod redakcją Topolskiego. Ale ponieważ historię lubił szło mu to o wiele lepiej niż zgłębianie historii narodowej literatury. Gdy zapadł zmrok ruszył na Pani Dołek.
Powinienem którąś dziewczynę chwycić za kolano – przemknęło mu przez myśl.- Ale Ewa coś nafochana, jeszcze po głowie dostanę, a Marta nie wiadomo jakby zareagowała na ten nieznany jej gest.
Do wysiadki dojechał koło 23. Oparł rower przy drodze i powoli zaczął podchodzić skrajem łąki. Księżyc już zalał swą poświatą jej połowę od strony Kopanickiej Drogi, strona od Bachorza skrywała się przez cały czas w cieniu.
Cichutko wszedł na półkę, sięgnął po lornetkę. Nic Tylko gdzieś na jeziorze kwakały kaczki. choćby nie wiedział, kiedy opały mu powieki. Przebudził się gwałtownie, sam nie wiedział – po pięciu, dziesięciu, dwudziestu minutach? Wzdrygnął się, bo przez plecy przeszło mu zimno. Ziewnął, sięgnął po szkła. Powoli lustrował łąkę…
Zauważył je! Stały w cieniu, po drugiej stronie, tuż przy lesie. Jeden, dwa, pięć. Wszystkie równe. Ani chybi „ przeplatki” jak mawiał pan Kołosionek – przezacny nemrod ,z którym ojciec zasiadał w sądzie łowieckim…
Już nie czuł zimna, emocje grały. Do watahy było ze 100-120 metrów. Cóż robić? Marian postanowił czekać: a nóż, widelec czarnuszki ruszą w jego kierunku?
Ale te ani zamierzały wyjść z cienia. Buchtowały pod lasem, przewracając darń w poszukiwaniu pędraków. Po półgodzinie młoda krew nie wytrzymała. Ileż można czekać? Marian postanowił podchodzić. Cicho, cichuteńko zszedł z wysiadki. Udało się nie stuknąć, nie wywoływać hałasu. Pierwsza decyzja – którędy podchodzić?
Dziesięć lat później wybrałby drogę „na wprost”, ale wtedy nie wiedział, iż tak można. Wydawało mu się, iż gdy pójdzie środkiem łąki dziki od razu go zoczą. W prawo do rowu i wzdłuż cieku czy w lewo do jeziora i stamtąd skrajem lasu? Wybrał drugą opcję. Powoli, powolutku, jak Indianin z książek Maya przesuwał się wzdłuż w stronę jeziora, co chwila sprawdzając, czy wataha jeszcze jest. Była.
Doszedł do brzegu jeziora, przeskoczył wąską tym miejscu łąkę i już był pod lasem, na którego ścianie żerowały. Księżyc oświetlał już trzy czwarte łąki ale ciągle nie sięgał watahy. Ruszył powoli krokiem, którego uczył go kiedyś dziadek- pięta, krawędź stopy, cała stopa, pięta, krawędź stopy, cała stopa. Powoli, ale cicho. Dziesięć metrów, dwadzieścia. Do dzików pozostało z 70 kroków. Emocje rosły, adrenalina szła w górę. Ściskał mocno kolbę fuzji. Już był blisko. Przyklęknął, oparł bakę o policzek. Wybrał skrajnego zwierza. Lufa latała jak szalona. Nie mógł utrzymać jej w punkcie.
To będzie pierwszy dzik- pomyślał. Zapomniał czego uczyła go babcia – chcesz pan boga rozśmieszyć powiedz mu o swoich planach. W momencie, kiedy przesuwał suwak bezpiecznika któryś dzik fuknął i… Tyle je widział.
Rozczarowanie? To mało powiedziane. Marian był jednocześnie wściekły i chciało mu się płakać. Wrócił na brzeg jeziora i dłuższą chwilę wpatrywał się w toń połyskującą w blasku księżyca. Widok był jak z niemieckiego landszaftu, ale po raz enty analizował ten moment- przesuwa suwak bezpiecznika, dzik fuka, wataha znika…
Wreszcie wsiadł na rower i popedałował do domu.Było już grubo po północy, gdy na palcach wchodził na stryszek i kładł się do łóżka. Tym razem spał twardo, bo obudził go dopiero odgłos pani Lodzi kręcącej się w kuchni.
-0, kurde, już po udoju, zaspałem – mruknął do siebie. Zszedł do łazienki, opłukał się zimna wodą i poszedł do kuchni
-Pomóc?
-Nie, nie kręć mi się tu. Chcesz pomóc, idź przynieś z ogródka trochę nowalijek.
Poszedł, nazrywał rabarbaru na kompot, kilka młodych marchewek, pietruszek, ściął świeży szczypiorek. Zaniósł leśniczynie, zaparzył sobie kawy Orient i usiadł przy stole na podwórku.
-No i co żeś upolował? – kpiącym głosem zapytała Ewa wynurzając się z domu. Gdyby wzrok Mariana potrafił zabijać Ewa byłaby piękną nieboszczką. Chwilę potem pojawił się leśniczy. Spojrzał na chłopaka i uśmiechnął się pod nosem:
-Co, wróciłeś na pustych lufach?
Marian tylko skinął głową. Pan Hirek przysiadł się bez komentarza.
-Opowiadaj.
Opowiedział i na koniec zapytał:
-Panie Hirku, co zrobiłem nie tak?
-Nic, z wyjątkiem tego, iż podchodziłeś z niewłaściwej strony. Wiatr w takich miejscach zawsze wieje od jeziora. Widocznie w momencie, kiedy się składałeś lekko dmuchnęło znad wody. Ot, i cała tajemnica niepowodzenia. Nie pierwsze i nie ostatnie. Wieczorem jedź tam znów.
Nawet nie zauważyli, iż na werandzie usiadła Marta i przysłuchuje się rozmowie. W oczach Mariana wyglądała bosko. Białe szorty kontrastowały z opalenizną łydek, bluzeczka na ramionach doskonale opinała tułów uwypuklając dwie, cudne krągłości, niczym dwa jabłuszka ukryte pod spodem, przepaska na włosach nadawała całości modnego charakteru.
Siedzieli i gaworzyli z leśniczym o zwyczajach czerwcowych dzików, leśniczy przestrzegał, by broń boże nie spieszyć się ze strzałem do samotnego czarnucha, póki na sto procent nie rozpoznamy, iż to odyniec, iż o tej porze lepiej zasadzać się z rana i tłumaczył Marianowi, iż wprawdzie producenci dubeltówek nie zalecają strzelenia z lewej lufy breneką ale lepiej podchodzić mając dwie „kluski” w lufach niż uciekać w podskokach na najbliższe drzewo.
Pani Leokadia przyniosła śniadanie. Dziś były kanapki z pieczonym własnoręcznie pasztetem i leberką, do przegryzienia świeżymi redyskimi. Do tego ciepłe mleko lub herbata. Zajadali, aż im się uszy trzęsły.
Po posiłku każdy rozszedł się w swoją stronę. Leśniczy do gabinetu, gdzie prawdopodobnie zajął się papierami, leśniczyna poszła do obórki wzywając córkę do pomocy przy obrządku, a Marta położyła się na leżaku z książką.
Jej widok rozpraszał Mariana. Już trzeci raz czytał, o czym rozmawiali pleban, pan i wójt i ciągle nie mógł zrozumieć, o co im chodziło… Wreszcie nie wytrzymał i przeniósł się na swój stryszek. Koło jedenastej usłyszał wołanie z dołu:
-Marian, może byś pokazał pani Marcie drogę nad jezioro – wołała leśniczyna.
Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. W sekund pięć spakował do plecaczka badejki i ręcznik, i już był na dole. Marta czekała przy rowerze.
-No to jedziemy – rzucił. -W prawo, w prawo, a potem gerade auss – mawiał ojciec.
Leśną drogą do jeziora było ze dwa kilometry. Jechali wolno obok siebie i rozmawiali. Marian opowiadał o swoich planach studenckich i marzeniu, by zostać dziennikarzem, dla którego zrezygnował ze wstępu na prawo bez egzaminów, i o swojej pasji – łowiectwie.
Marta opowiadała o tym jak na studiach anglicystycznych, na praktyce po II roku w MSZ poznała przyszłego męża. Był sporo starszy i zaimponował młodej dziewczynie manierami, ogładą i ciekawymi perspektywami życiowymi. Rok później stanęli na ślubnym kobiercu, a zaraz potem mąż wyjechał na placówkę do Pragi. Marta dołączyła dwa lata później, po obronie magisterki. Po kolejnych dwóch wrócili do kraju, a teraz szykowali się do wyjazdu na kolejną placówkę. Mąż został konsulem w Lyonie i we wrześniu miał objąć placówkę, a teraz uczestniczy w kursach przygotowawczych. Dzieci nie mieli, a Marta trafiła na Nowinę dzięki stryjkowi z Poznania, który też jest myśliwym i zarekomendował ją gospodarzom. Okazało się, iż mimo młodzieńczego wyglądu Marta jest starsza od Mariana.
Po dobrej półgodzinie dojechali na miejsce. Na niewielkiej polanie leśniczy postawił kilka lat temu barak budowlany na kołach, wyposażył ją w łózka i kuchenkę oraz naczynia, zbudował stół z ławkami, wyznaczył miejsce na ognisko. Oczyścił zejście do wody. Polana, nazywana teraz powszechnie we wsi „Koło budy leśniczego” była mocno oddalona od oficjalnej plaży i wiedzieli o niej tylko mieszkańcy okolicy, ale ci rzadko tu zaglądali. Praktycznie miejsce było prywatnym kąpieliskiem leśniczego i jego gości. Po żniwach czasami spotykali się tu myśliwi po polowaniu na kaczki, by przy kiełbasce z ogniska i nalewce na spirytusie z miejscowej gorzelni. pobałakać trochę o łowieckich przewagach i klęskach.
Dojechawszy na miejsce Marta rozłożyła koc i zaczęła opalanie. Marian już zbierał się do powrotu, kiedy usłyszał:
-Zostań chwilę, sama czuję się tu nieswojo, a twoje książki nóg nie dostaną.
Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Wskoczył do wody i ruszył na przeciwny brzeg. Nie było daleko, ponieważ nie dalej jak 100 metrów leżała wyspa- rezerwat Siwej Czapli. Przepłynął tam i z powrotem, stanął z wodą sięgającą do kolan i krzyknął:
-Chodź, już po świętym Janie, można się śmiało bachać.
Podniosła się z koca, ostrożnie weszła do jeziora i gdy była o krok od chłopaka potknęła się, a może chciała się potknąć? Rozłożył szeroko ramiona chcąc ja chwycić, a ona splotła ręce na jego szyi. Ich ciała zetknęły się na sekundę, a może dwie. Marianowi momentalnie zrobiło się gorąco. Marta spojrzała długo w jego oczy, uśmiechnęła się szeroko, po czym puściła chłopaka i błyskawicznie przeszła do żabki, a potem kraula. Pływała stylowo i szybko. Nim się obejrzał zawracała spod wyspy.
Wyszli z wody, wytarli się, położyli na kocu. Zapadło trochę niezręczne milczenie. Udawali, iż nic się nie zdarzyło, a jedyne, co ich interesuje, to złapanie trochę opalenizny.
Wreszcie Marian nie wytrzymał:
-Wracam, muszę się uczyć. Trafisz z powrotem sama.
Nawet się nie odwróciła. Jechał wolno raz po raz przeżywając ten moment, kiedy zawisła na jego szyi i to uczucie jakby prąd przeszedł przez wszystkie części ciała. Wrócił do domu, usiadł pod jabłoniami, rozłożył podręczniki. Tym razem rozpracowanie fraszek Jana z Czarnolasu szło mu o wiele lepiej. W pewnym momencie przysiadła się Ewa i z ironicznym uśmiechem zapytała:
-Co tak wodzisz oczami za tą warszawianką?
-Ja? coś Ci się wydaje – odpowiedział, ale czuł, iż rumieniec pokrywa mu policzki.
-Ej, ślepa nie jestem. No dobra, choć pomóż rozładować siano, które tata zwiózł z łąki.
Wzięli widły, poszli za obórkę. W pewnym momencie Ewa stanęło tuż przy nim:
-Czujesz zapach? Długo będziesz tak stał?
Chwycił ja, przyciągnął, zaczął całować, przewrócili się na siano. Te karesy trwały dobry kwadrans, aż usłyszeli leśniczynę idącą rzez podwórko. Odskoczyli od siebie, chwycili widły i z podwójnym zapałem zaczęli zrzucać siano z przyczepy.
Leśniczyna zajrzała za obórkę, spojrzała i tylko się uśmiechnęła;
-Ewa pomóż mi obierać pyrki, a Ty nie szukaj pretekstu by unikać nauki. Zostaw to i wracaj do książek, bo obiecałam ojcu, iż cię przypilnuję.
Czas do obiadu zleciał szybko. Tuz przed czwartą pan Hirek wrócił z lasu, a Marta znad jeziora. Wszyscy razem usiedli do stołu. Tym razem był krupnik i śledzie ze śmietaną. Marian czuł się jak w „Smakoszu” – najlepszej poznańskiej restauracji, do której zawsze przy okazji wizyty w Zjednoczeniu zabierał ich ojciec. Tam było wykwintnie, tu było prosto, ale równie smacznie.
-Pani Lodziu, a kiedy będzie potrawka z ryżem? – spytał
Nikt nie robił takiej potrawki jak pani Lodzia. Wiedziała, iż dla Mariana było to jej najbardziej pożądane danie.
-Dobrze, zrobię ci jutro.
Po obiedzie na stół wjechał świeżo upieczony placek drożdżowy z rabarbarem. Pychota. Po obiedzie kobiety poszły zmywać statki, leśniczy poszedł do gabinetu, gdzie ani chybi uciął sobie drzemkę na kanapie, a Marian nie wiedział, co z sobą robić. Czuł ręce Marty na szyi i wargi Ewy na swoich. Marta – świadoma swoich wdzięków kobieta i Ewa- budząca się do kobiecości nastolatka. Mąciło mu się w głowie. A co jest w takiej sytuacji najlepsze? Łowiectwo dające ciszę, spokój i czas na przemyślenia!
Wziął, więc lornetkę i ruszył przez pola między leśniczówką a wsią. Daleko, koło zagrody Kamińskiego zobaczył dwie sarny, po wojciechowskich polach kicały zające; pospolity widok w tym miejscu. Tak się skupił na obserwacji, iż zapomniał o wydarzeniach przedpołudnia. I o to chodziło. Doszedł do wsi, poszedł do baru Stefana i zaszalał – kupił „Mandarynkę”. Całe 2,30 złotego!
Wziął napój, zszedł po schodach do rzeki, która płynęła tuż obok i szybkim uderzeniem w pałąk zamknięcia otworzył butelkę. Pił powoli sycąc się słodkością napoju. Rozmyślał, co to będzie jesienią? Jakie też są te studia, co go tam czeka, jak rodzice wydolą finansowo, gdzie będzie mieszkał? Ojciec mówił, iż to fajny czas, lubił opowiadać o swoich studenckich latach, ale to było przecież tak dawno.
Dopił mandarynkę, oddał butelkę, wziął zwrot kaucji i poszedł z powrotem. W obejściu nie było nikogo, tylko podręczniki leżały na stole niczym wyrzut sumienia. Zrobił sobie kawę „po turecku” i zabrał się znów do nauki. Frycz- Modrzewski, Sęp- Sarzyński. Dłużej zatrzymał się przy pierwszych polskich erotykach Morsztyna i Kacpra Twardowskiego. Czuł, iż to jakoś dziś mu pasuje.
Postanowił, iż wieczorem na ambonę weźmie tomik Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej, którą bardzo polubił w liceum. Miał tam wspaniałą polonistkę, na którą wołali Mala, w której kochała się cała męska część klasy i która potrafiła ich rozczytać w polskiej literaturze, zwłaszcza okresu międzywojennego, z która wiódł długie spory o literaturę romantyczną. Mala, jak większość polonistów, była zakochana w romantykach, a Marian uważał ich za szkodników sprawy polskiej, będąc zagorzałym zwolennikiem pozytywistów.
Czas do kolacji minął szybko. Zjadł posiłek. Kanapki z pomidorem i świeżym ogórkiem z własnego ogródka i poszedł się przebierać. Po naradzie z leśniczym wybrał nieodległą ambonę przy kępie lasu na wojciechowskich polach.
-Tam jest owies, zobacz, może coś przychodzi – radził leśnik.
Do kępy było niedaleko, więc postanowił pójść piechotą. Kiedy stanął w drzwiach leśniczówki Marta, która siedziała przy stole z jakąś książką typu „kochali się i po wielu przeszkodach stanęli na ślubnym kobiercu”, typowy „Liebesroman” jak mówiła na takie książki babcia Kasia- rodowita Ślązaczka, zapytała:
-Zabierzesz mnie z sobą?
Pytanie go zaskoczyło. Z jednej strony był zupełnie nieopierzonym myśliwym i zabieranie kogoś wydawało mu się niestosowne, z drugiej strony serduszko wołało: bierz, bierz, bierz…
-Dobrze, tylko ubierz się ciepło.
Szli powoli polną droga uważnie się rozglądając. Od zagonów zjeżdżały rolnicze maszyny, pod lasem pojawiły się sarny, jakiś filip kicał przed nimi drogą nic sobie nie robiąc z wędrującej pary. Po jakiś dwudziestu minutach doszli do ambony. Usiedli. Za plecami była kępa lasu, z prawej i lewej rosło żyto, naprzeciwko ciągnął się zagon owsa. Słonce powoli zapadało za horyzont, ale jeszcze prażyło mocno. Siedzieli w milczeniu. Nagle, ni stad ni zowąd Marian zobaczył czarny grzbiet. Pokazał się znienacka w połowie pola. Spojrzał w lornetkę. Małe toto nie było…
-Patrz , dzik.
-Gdzie?
-O tam – podał jej lornetkę.
Wzięła ją w ręce jednocześnie przesuwając się blisko Mariana. Ich ramiona dotknęły się znów, Marian poczuł kształt jej ud. Ona jakby tego nie zauważyła, pochyliła się jeszcze bliżej:
-Gdzie?
Objął ją ramieniem, przytrzymał lornetkę, w nozdrza wpadł mu zapach „Zielonego Jabłuszka”, ani chybi szamponu, który był hitem!
-Widzę!
Powoli zdjął ręce z jej ramiona, ale ona się nie odsunęła. Siedziała przytulona i Marianowi powoli robiło się coraz bardziej gorąco- nie wiedział, czy powodu jej bliskości, czy z powodu czarnucha, który też był coraz bliżej. Szedł ścieżką technologiczną wprost na nich powoli osmykując kłosy. Był już na odległość strzału i Marian sięgnął po fuzję. Ale wtedy przypomniał sobie, co wczoraj mówił pan Hirek: „O tej porze roku nie strzelaj do pojedynczego dzika póki nie masz 200 procent pewności, iż to odyniec!”
-Będziesz strzelał? -spytała.
-Jeszcze nie wiem – szepnął.
Czarnuch był już ze 30 metrów, ale Marian ciągle nie mógł się zdecydować. I wtedy usłyszał charakterystyczny szum w zbożu i zobaczył, iż owies rusza się wokół dzika. Położył palec na ustach:
–To locha z młodymi.
Cichutko odstawił dwururkę w kąt. Teraz siedzieli przytuleni i w milczeniu obserwowali lochę. Podeszła prawie pod samą ambonę, odwróciła się i tą samą ścieżką którą przyszła zaczęła się oddalać. Dopiero teraz na ścieżkę wysypał się groszek. W zwariowanym tempie młode przeskakiwały z jednej strony ścieżki na drugą podążając za matką w stronę lasu.
Dzik był już daleko, a oni ciągle siedzieli przytuleni. W Marianie buzowała młoda krew, Marta siedziała jakby nigdy nic. Dzicza rodzinka zniknęła tak nagle jak się pojawiła. Posiedzieli do zmroku. Za wsi wyłoniła się połówka Łysego.
-Nic tu po nas – rzekł z trudem odrywając się od Marty.
Zeszli i ruszyli ku Nowinie. Po paru krokach Marta delikatnie wsunęła mu rękę w jego dłoń. Marianowi serce biło w tempie 200 uderzeń na minutę, ale udawał, iż to przecież nic takiego. Po chwili rozpoczęli niezobowiązującą konwersację. Ona opowiadała o Pradze, która wydawała się mu egzotycznym miastem za górami i rzekami, on opowiadał o swojej drodze do łowiectwa, o zającu, którego wyciągał z przepustu pod drogą i o lisie, który wiózł się z nimi na bryczce starego Franka Gruszczyńskiego.
Księżyc pięknie oświetlał pola, było cicho, nastrojowo, romantycznie… Kilkadziesiąt metrów przed leśniczówką wysunęła delikatnie dłoń z jego uścisku, przed furtką pocałowała go w policzek;
-Fajnie było, do jutra.
Postał chwilę przy bramce i ruszył do leśniczówki. Pan Hirek jeszcze siedział w gabinecie, drzwi w stronę korytarza były uchylone. Włożył głowę w szczelinę.
-Jak poszło?
Wszedł i zdał relację. Leśniczy wysłuchał i pokiwał głową:
-Dobrze zrobiłeś, będzie z ciebie porządny myśliwy.
Marian poszedł do siebie, wyciągnął się na łóżku. Poświata zaglądała przez otwarte okno, a on analizował, co też zdarzyło się na ambonie. To były tylko przyjacielskie przytulenia, czy coś więcej, szli trzymając się za ręce, bo miało to jakieś znaczenie, czy też było to zwykłe koleżeńskie wspieranie się w drodze. Serce skakało, rozum mówił: Uspokój się młodzieńcze…
Dość długo się przewracał, a potem zasnął snem kamiennym. Rano obudził go… Kogut. Skurczybyk, który przez ostatnie dni siedział cicho teraz łaził po podwórku i darł się w niebogłosy. Zszedł na dół. Pani Lodzi nie było, pewnie robiła poranny udój. Wziął kubek i wyszedł na werandę. Jak będzie wracała poprosi o świeżutkie, ciepłe i pachnące mleko.
Zagroda powoli budziła się do życia. Z domu wyszła Ewa, spojrzała naburmuszona:
-Cześć jak tam było z warszawianką na polowaniu?
Czuł, ze oblewa go rumieniec:
-Dobrze, była locha z małymi, pooglądaliśmy i tyle.
-Pooglądaliście i tyle? -prychnęła, wsiadła na rower i pojechała. Ani chybi do wsi po świeże pieczywo.
Marta wyszła chwile później, uśmiechnęła się do Mariana bez słowa i zniknęła w ogródku.
-Marian, choć ubijesz masło- zawołała z kuchni leśniczyna.
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Usiadł pod oknem, wziął między kolana maselnicę i zaczął energicznie ubijać śmietanę. Trwało to dobrze ponad pół godziny. W tym czasie Marta wróciła z ogródka, przynosząc pomidory i ogórki, a pani Lodzia zastawiła stół. Leśniczy już wrócił z lasu i siedział na werandzie coś tam zapisując w notatniku. Gdy wróciła Ewa zarządzono śniadanie. Przy stole Marian starał się nie patrzeć, ani na Martę, ani na Ewę. W sukurs nieświadomie przyszedł mu gospodarz opowiadając o swoich przygodach z dzikami buszującymi w zbożach.
Po śniadaniu wszyscy gdzieś zniknęli. Marta pojechała sama nad jezioro, Ewa poszła z kocem do ogrodu, gospodyni krzątała się po domu, a Marian nie miał specjalnie wyboru – przypominał sobie materiał z literatury oświecenia oraz losy królów elekcyjnych.
Do obiadu nic się nie działo. Na obiad gospodyni dotrzymała obietnicy – zaserwowała potrawkę. Marian trzy razy brał dokładkę. Potrawka pani Lodzi nie miała równych sobie. Mógłby się nią zajadać tydzień z rzędu i by się mu nie znudziła. Pani Lodzia kraśniała z zadowolenia, gospodarz też zjadł solidną porcję.
Po obiedzie kawa zbożowa, placek i znów każdy rozszedł się w swoją stronę. O siódmej leśniczyna zarządziła ostatni posiłek. Marian z ulgą pożegnał króla Stasia i odniósł książki na stryszek. Przy kolacji wywiązała się między paniami dłuższa dyskusja na temat mody. Panowie puszczali tę dyskusję między uszami i skupili się na wyborze miejsca dzisiejszej zasiadki.
Czy jeszcze raz na Pani Dołek, czy może na Kopanickie Łąki, a może wrócić na owies licząc, iż pojawia się tam jakieś przelatki? Wreszcie leśniczy zaproponował:
-Jedź na buchtowisko na Wojciechowskich Górach, usiądź na tej ambonie, co ją postawiliśmy w zeszłym roku. Tam jest zakarmione, może, a nóż… Tylko tam musisz usiąść wcześnie. Najlepiej jak byś zaraz ruszał.
Marianowi nie trzeba było dwa razy mówić. Tym razem zebrał się na odwagę i sam zaproponował Marcie, by mu towarzyszyła. Gdyby wzrok zabijał, to spojrzenie Ewy w sekundę powaliłoby go na ziemię. Ale dziś było mu to dziwnie obojętne.
Mart się zgodziła i już pedałowali zacięcie po leśnych, piaszczystych drogach. Na Wojciechowskie Góry było dość daleko, dobre dwadzieścia minut szybkiej jazdy. Postawili rowery koło stojącego w lesie drewnianego krzyża, który według miejscowej legendy upamiętniał miejsce śmierci gajowego zastrzelonego przez kłusownika. Legendy niemającej żadnego potwierdzenia w źródłach, ale powtarzanej z pokolenia na pokolenia. Ojciec, gdy przejeżdżali koło tego miejsca zawsze się zatrzymywał, stał chwilę, czasami położył gałązkę jedliny. Kiedyś na pytanie Mariana odpowiedział: -wierzę, iż tak było, przecież nikt tu krzyża nie postawił, ot tak sobie.
Ostatnie trzysta metrów przeszli pieszo. Buchtowiska urządzono przecinając zagajnik. Na lekkim wzniesieniu rok temu postawili obszerną ambonę. Teraz Marta z Marianem umościli się nań wygodnie. Marta oparła głowę o Mariana i siedzieli w milczeniu…
Marianowi przez głowę przelatywały tysiące myśli. Z jednej strony miał ochotę ją mocno przytulic, poszukać jej ust, a z drugiej strony zdawał sobie sprawę z jej statusu.
Skup się lepiej na buchtowisku – przemykało mu, co chwilę przez głowę ale… Nie mógł się skupić. Marta wydawała się odlecieć w przestrzeń, ale to ona pierwsza zauważyła ciemną plamę na końcu. Pokazała palcem i dopiero wtedy Marian zauważył, iż w przeciwległym skraju buchtowiska stoi dzik. Podniósł lornetkę; średniej wielkości czarnuszek przewracał glebę. Grudki ziemi fruwały dokoła niego, a on szedł z jednego brzegu pasa do drugiego, zawracał i znów rył.
Było jeszcze jasno i widzieli wyraźnie. Lornetka krążyła z rąk do rąk. Dziwna atmosfera panująca między nimi ulotniła się błyskawicznie, teraz królowała adrenalina. Marta spojrzała wymownie w jej w oczach było wyraźne pytanie: Będziesz strzelał?
-Jeszcze za daleko. Ale jak przyjdzie…
Nie przyszedł. Pobuchtował jakieś piętnaście minut i zniknął. Rozczarowanie ich ogarnęło, choć Marian twierdził, iż wróci. Marta wsunęła ręce w dłoń Mariana i przysunęła się jeszcze bliżej. Marianowi stanęło wszystko prócz serca, które przyspieszyło jak wolsztyńska lokomotywa opuszczająca dworzec. Miałby ochotę już, zaraz, objąć dziewczynę, wpić się w jej wargi, ale młodzieńcza nieśmiałość paraliżowała jego poczynania. Marta, doświadczona kobietka, wyczuła rozterki chłopaka:
-Poczekajmy na dziki- szepnęła.
Do zachodu słońca było jeszcze kilka minut, gdy nagle tuż przed amboną, no może ze 40 metrów od niej na buchtowisko wypadła wataha „przeplatków”.
-Jeden, dwa, siedem – gwałtownie policzył Marian. Przyjrzał się uważnie. Dziki buchtowały spokojnie, metodycznie kopiąc glebę. Powoli sięgnął po dubeltówkę, oparł ją o okienko. Który najmniejszy. Ten, czy może tamten? Wreszcie zdecydował się na tego najbliżej brzegu karmiska. Spokojne zwolnił bezpiecznik. „Pozwól. by strzał Cię zaskoczył” – zawsze powtarzał mu Maryś, najsympatyczniejszy człowiek w kole, który mimo, iż nie należało to do niego, otoczył Mariana serdeczną opieką na stażu.
Położył palec na spuście, Strzał go rzeczywiście zaskoczył. Poczuł lekkie kopnięcie i usłyszał kwik.
-Trafiony!
Ale… Żaden dzik nie leżał. Spojrzał zdziwiony na dziewczynę;
-Dostał, ale odskoczył. Mam wrażenie, iż leży gdzieś tam.- wskazała ręką po czym. Wstała i usiadła Marianowi na kolanach, twarzą w jego stronę. -Należy się nagroda dla dzielnego myśliwego- uśmiechnęła się. Wzięła jego twarz w dłonie i… Pocałowała. Długo, namiętnie, wsuwając język w jego usta.
Marian eksplodował. Teraz miał ciśnienie 320. Oderwała się, popatrzyła w oczy i znów przywarła do niego. Cała młodzieńcza nieśmiałość Mariana ulotniła się jak ten dzik z końca buchtowiska. Zaczął błądzić rękami po jej ciele, już, natychmiast, miał ochotę sięgnąć gdzie wzrok nie sięga. Oderwała się, zdjęła sweter, potem bluzkę, rozpięła stanik, odrzuciła na bok i zaczęła rozbierać chłopaka.
To było już szaleństwo. Zdjęła najpierw jego spodnie potem swoje… Ale młodość ma swoje zalety i wady… To trwało krócej niż zmówienie jednej zdrowaśki. Marian spłonął, a ona się zaśmiała:
-Oj, młodzieńcze, muszę Cię jeszcze sporo nauczyć. Ściągnęła koc z ławki, okryła ich oboje i… Się rozgadała. Teraz opowiadała już o całym swoim życiu, o dorastaniu w małym wielkopolskim miasteczku, o tym, iż przez pierwsze lata studiów klepała biedę, ale kuła, kuła i jeszcze raz kuła, iż dopiero na drugim roku stypendium rektorskie pozwoliło jej kupić sobie pierwsze wystrzałowe buty na szpilkach i elegancką bieliznę, iż mąż pokazał jej inny świat, iż jest jej z nim dobrze tylko… Często go domu nie ma, iż dzieci nie mogą mieć. I iż dziś z Marianem, to jej pierwszy taki raz.
Słuchał i zapomniał, iż tam gdzieś leży jego pierwszy dzik. Mówiła, mówiła, aż wreszcie stwierdziła:
-No to teraz pokażę Ci o co chodzi w tej zabawie.
I pokazała rzeczy, o których tylko słyszał, rzeczy, o których nie słyszał i rzeczy, których choćby się nie domyślał. Zapadła ciepła czerwcowa noc, a im nie chciało się kończyć.
Wreszcie nie mieli już siły. Duch jeszcze był ochoczy, ale ciała mdłe. Ubrali się, zeszli w poszukiwaniu przelatka. Nie trwało to długo. Leżał trzy metry w głąb zagajnika.
-Potrzymaj latarkę- poprosił Marian – dasz radę patrzeć?
-U dziadków na wsi uczestniczyłam w niejednym świniobiciu- odparła.
Sprawnie wypatroszył zwierza; Maryś uczył go tej czynności przez cały staż, wyciągnął z torby linkę i przypomniał sobie jego nauki: „Pamiętaj nóż, latarka, linka i długopis, to rzeczy niezbędne. Możesz zapomnieć tych durnych legitymacjach, ale to musisz mieć!”
Marian obwiązał gwizd, przerzucił linkę przez ramię, wyciągnął zdobycz na drogę. Poszli po rowery, przywiązał truchło do siodełka. Ruszyli powoli do leśniczówki. Przyjechali po północy. Marta musnęła pocałunkiem jego wargi i poszła do siebie. Marian wciągnął dzika do letniej kuchni, przerzucił linkę przez belkę, podciągnął go w górę i usiadł na zydelku. Jeszcze raz rozpamiętywał to, co się zdarzyło na Wojciechowskich Górach….
Od rana wszyscy gratulowali Marianowi, pani Lodzia po matczynemu przytuliła go do piersi, choćby Ewa się uśmiechnęła szeroko i klepnęła go po koleżeńsku w ramię. Leśniczy mocno uścisnął grabulę i wręczył zdjętą wcześniej z jego kapelusza przypinkę, po czym zarządził:
-Po śniadaniu skórujemy, porcjujemy i doprawiamy mięso, a wieczorem robimy kiełbasy.
I tak się stało. Marian po raz pierwszy miał okazję obserwować ten proces. W letniej kuchni oskórowali dzika, proporcjonowali, leśniczyna zmieliła mięso, leśniczy je doprawił, przykrył miskę lnianą ścierką i zarządził przerwę do wieczora.
Do obiadu było jeszcze kilka godzin. Marian nie miał ochoty na naukę. Wziął rower i pojechał do wsi. Obie dziewczyny odmówiły wspólnego wypadu wybierając opalanie nad jeziorem, więc pojechał do baru Stefana, kupił oranżadę (kolejna mandarynka w tygodniu, to byłby zbytek) i też pojechał nad jezioro. Ale dalej, na plażę. Spotkał tam koleżanki i kolegów, z którymi się powygłupiali, poskakali na główkę, pokopał futbolówkę z wiarą, pograł w kopa na bejmy, pobajerował mele z klasy.
Wrócił przez las prosto na obiad. Pieczeń z dzika wszystkim smakowała wybornie, a kawa i świeży placek dopełniły szczęścia. Po posiłku chłopy znów zabrali się do roboty. Rozpalili wędzarnię, ponadziewali kiełbasę, powiązali sznurkami szynki. Tuż przed kolacją wszystko było gotowe, a po podwórku krążył zapach wędzarnianego dymu. Leśniczy przyniósł w gabinetu butelkę wiśniowej nalewki na spirytusie z pobliskiej gorzelni (wiadomo – on gorzelanemu kiełbaskę a gorzelany wyrób swojego zakładu) , postawił na stole dwa kieliszki.
-No Marian za twojego pierwszego dzika, tata będzie dumny- wzniósł toast. Wypili jeszcze dwa i Marian, jeszcze niezwyczajny alkoholu, poczuł lekki szum w głowie. Ale w tym momencie interweniowała pani Lodzia:
-Coś Ty stary zgłupiał? Dziecko rozpijasz? A wynocha mi stąd.
Leśniczy nie zaprotestował. W domu i obejściu żona królowała niepodzielnie i o ile tolerowała, a choćby lubiła myśliwskie biesiady na jakie zjeżdżali koledzy z okolicy, to „rozpijanie chłopca” wyraźnie nie zyskało jej aprobaty.
Kolacja przy sobocie była na ciepło – kiełbasa z wody – a po kolacji Marta zapytała:
-To co ,jedziemy dziś też?
Marian spojrzał niepewnie na leśniczego:
-Wędzarni trzeba pilnować.
Leśniczy uśmiechnął się pod nosem:
-Jedź młody, jedź młody, skoro dziewczyna przynosi ci szczęście, to korzystaj. Ja popilnuje paleniska.
Ale tu coś jeszcze wypadło, tam coś trzeba było zrobić i zaczął zapadać zmrok, kiedy wsiedli na rowery. Ledwie ujechali sto metrów Marta odwróciła się i z uśmiechem zaproponowała.
-Odpuśćmy sobie polowanie. Jedźmy nad jezioro.
-Ale nie zabrałem badejek.
-A do czego Ci będą potrzebne?
Nacisnęła mocno na pedały i już była kilka długości do przodu. Ruszył za nią w pościg i niedługo znów jechali razem. Kiedy wjechali na polanę koło budy, księżyc, tuż przed pełnią, był już wysoko.
-No chodź – zawołała dziewczyna i nim się Marian zorientował już wbiegała do wody, tak jak ją bóg stworzył. Marian trochę się speszył. Jeszcze nigdy nie kąpał się nocą w stroju adamowym, a co dopiero z dziewczyną. Rozebrał się powoli i ostrożnie wszedł do wody. Księżyc ślizgał się po lekko zmarszczonej toni jeziora, było jak na najbardziej romantycznym landszafcie. Pływali, kochali się, znów pływali…
Po dobrej godzinie wyszli i położyli się wprost na trawie. Położyła głowę na jego piersi:
-Mam nadzieję, iż mnie nie zapomnisz?- spytała szeptem.
-Nie, nigdy! Mam nadzieję, iż w przyszłym roku też przyjedziesz na Nowinę.
Nic nie odpowiedziała tylko przekręciła się, spojrzała mu w oczy:
-Nie zapomnij. Ja też Cię nie zapomnę.
Wstała, zaczęła się ubierać. Poszedł w jej ślady. Leśną drogą zalaną księżycowym światłem powoli wracali. Długo całowali się przed bramką leśniczówki.

-Jutro wyjeżdżam – szepnęła, odwróciła się na pięcie i pobiegła do siebie.
Zamurowało go.
-Jutro? Jak to jutro? Przecież miała być jeszcze w przyszłym tygodniu…
Powlókł się do letniej kuchni. Wędzarnia była już wygaszona, kiełbaski i szynki odpoczywały rozwieszone na kijach. Ułamał kawałek wędliny, butelka z wiśniówką stała na półce… Usiadł przy stole i poczuł jak mu się oczy pocą…
Rankiem było zwykłe zamieszanie. Poranny udój, Ewa kręciła się w kuchni, tylko leśniczy miał dzień wolny i siedział na werandzie popijając poranna kawę. Marta nie wychodziła ze swojego pokoju aż do śniadania. Na poranny posiłek pani Lodzia podała jajecznicę ze szczypiorkiem i mężczyźni brali po dwie dokładki. Marian, jak szczeniak, starał się łapać wzrok Marty, a ta od czasu do odpowiadała uśmiechem. Iskrzyło. Leśniczyna uśmiechała się pod nosem, Ewa siedziała z zaciśniętymi ustami, tylko leśniczy, jak prawdziwy mężczyzna nic nie zauważał.
-Marian, pojedziesz za mną zasilić buchtowiska?
Nie miał ochoty, ale cóż było zrobić. Przerzucili po worku kukurydzy przez ramy rowerów i pojechali. Poletko przy dębie, buchtowisko koło Wojaków, buchtowisko Wogi. Wrócili tuż przed obiadem, który dziś miał być wcześniej. Marian już z daleka zauważył żółtego fiata yellow bahama stojącego przed bramą. Serce zaczęło mu kołatać.
Do stołu było już nakryte. Leśniczyna, Marta i jej mąż rozmawiali żywo gestykulując:
-Dobrze, iż już jesteście, wyciągam pyrki spod pierzyny i jemy.
Marian nigdy nie pamiętał, co podano tego dnia. Siedział jak sparaliżowany, ze wzrokiem utkwionym w blat. Ledwie rejestrował rozmowę.
-Serdecznie dziękuje, iż zaopiekowaliście się państwo żoną. Niestety musimy wyjechać wcześniej. Mamy tylko tydzień na spakowanie, bo od zaprzyszłej środy obejmuję placówkę w Lyonie:
-Było cudownie – mówiła Marta – poopalałem się, popływałam i… Popolowałam. – uśmiechnęła się w stronę Mariana, ale ten uśmiech był jak ciężki kamień położony na jego sercu.
Wypili jeszcze kawę, zjedli po kilka kawałków pysznego sernika, którego rano upiekła pani Lodzia i zaczęli się żegnać. Gospodyni objęła Martę na wyprostowanych ramionach, spojrzała jej głęboko w oczy, po czym mocno przytuliła. Ewa podała jej rękę sztywną jak kij od miotły, leśniczy po prostu uściskał dłoń. Kiedy dyplomata niósł walizki do samochodu Marta przysunęła się do Mariana, pocałowała w policzek i szepnęła:
-Będę Cię pamiętała, ty też pamiętaj.
A głośno dodała:
-Powodzenia w polowaniach! Po czym odwróciła się i poszła do mężowskiego samochodu.
Silnik zapalił, za żółtym samochodem uniosła się chmura kurzu. Marian wiedział, iż dziś żaden podręcznik historii go nie zatrzyma i stwierdził, iż nic tu po nim. Wsiadł na rower i ruszył przed siebie. Najpierw pedałując jak wściekły, potem zwolnił. Jechał przez Wojciechowskie Pola, do Dębów, potem na Podborowo, Kopanicką Drogą. Wrócił tuż przed kolacją. Połknął kanapki i zapytał leśniczego:
-Panie Hirku, mogę dziś do lasu?
-A jedź sobie. Ja siadam na Bachorzu, a ty gdzie pojedziesz?
-Spróbuję jeszcze raz na Pani Dołku
Ruszyli razem bo większość drogi była wspólna. Marian pierwszy zatrzymał się na skraju jeziora. Oparł rower o drzewo. Leśniczy krzyknął:
-Łamania! I pojechał dalej,
Marian tak jak kilka dni temu, poszedł skrajem lasu do wysiadki. Usiadł, załadował flintę i czekał. Nie mógł się skupić. Wydawało mu się, iż wciąż czuje zapach Zielonego Jabłuszka, iż ona znów siada mu na kolanach. Zapadł zmrok a on trwał w dziwnym odrętwieniu. Nic ni słyszał, kilka się rozglądał, więc obecność watahy na środku łąki zaskoczyła go. Raz, dwa, siedem. Buchtowały na odległość strzału, ale nie mógł się zdecydować – strzelać, nie strzelać. Strzelać, nie strzelać? Z tego letargu wyrwał go odgłos huku gdzieś na Bachorzu.
-O, pan Hirek coś strzelił.
Wataha na ten dźwięk podniosła gwizdy w górę i odsunęła się na przeciwległy skraj lasu. Tam dłuższą chwilę wietrzyły, ale widocznie uznały, iż nie ma żadnego niebezpieczeństwa i zaczęły znów buchtować. Prawie w tym samym miejscu, co wtedy.
Otrzeźwiał, już był skupiony na łowach. Jak poprzednio zszedł cicho z drabiny, tylko tym razem, tak jak radził leśniczy, skierował się w przeciwnym kierunku, w stronę Grabarskiego Rowu. Szedł wolniutko, ściskając mocno fuzyję. Doszedł do rowu i skręcił w stronę buchtujących dzików. Nie wyglądały na zaniepokojone. Opadł na kolana i zaczął się skradać niczym Old Surehand ku obozowisku Króla Nafty. Już miał ciśnienie 200, całe odrętwienia z wysiadki zniknęło.
Raz dwa, trzy, przerwa. Raz, dwa ,trzy, przerwa. Raz, dwa, trzy, przerwa. W piętnaście minut doszedł do watahy na 30 metrów. Miał przelatki na wyciagnięcie ręki. Czyżby życzenia Marty miały się spełnić?
Powoli zmienił pozycję na klęczącą. W tym cieniu nie było widać muszki, ale postanowił celować po szynie. Marta życzyła powodzenia to się musi udać!
Położył lufę na ciele najbliższego. Wydawało się jakby dubeltówka dotykała dzika. Odbezpieczył i kilka się namyślając pociągnął za spust. Zobaczył jak zwierz klapnął na ziemię nie robiąc ani jednego kroku. Ale co to? Wataha nie uciekła w las, ale szła w poprzek oświetlonej łąki. W świetle księżyca była widoczna jak w dzień.
Marian zrobił obrót o kilkanaście stopi w lewo, położył lufę na ostatnim z biegnących. Po strzale czarnuszek nie zwolnił, ale szedł dalej.
-Pudło- wniosek był oczywisty. Ale ze 40 metrów przed ścianą przeciwległego lasu wyraźnie zwolnił, potem stanął na trzy sekundy i klapnął.
-Dzięki ci święty Hubercie i… Marto-bezgłośnie krzyknął Marian wznosząc wzrok w górę. I w tym momencie przyszło otrzeźwienie.
-Niech to dunder świstnie -zaklął ulubionym przekleństwem dziadka Andrzeja – a jak ja je teraz do domu ściągnę?
Podszedł do pierwszego zwierza, wypatroszył, podszedł do drugiego, wypatroszył. Wrócił do wysiadki po torbę myśliwską. Kiedy schodził zobaczył jak przez łąkę od jeziora idzie leśniczy. Spotkali się przy drugim dziku.
-Gratulacje! Darz Bór!
Pan Hirek miał już w ręku złom i podawał mu go na swoim kapeluszu.
-Dziękuje ale… Leży jeszcze jeden
-Gdzie?- Zdziwił się leśniczy.
-Tam, w cieniu pod lasem.
-No to mamy problem. Dawaj, pomogę.
Poszli po rowery. Z niemałym trudem przerzucili dziki przez ramy i ruszyli do domu pchając bicykle przed sobą. Do leśniczówki było dobre trzy kilometry. Dla dobrego piechura 45 minut marszu, a co dopiero z dzikami na ramach. Kiedy wchodzili na podwórko już świtało. Powiesili zdobycz u powały, opłukali się w misce z letniej kuchni. Leśniczy ściągnął z półki wiśniówkę. Tym razem wypili nie jeden i nie dwa kieliszki. Pan Hirek opowiadał o swoim pierwszym dziku, o szarży jaką wykonał odyniec, szarży po której została blizna na nodze, o jarząbkach, które były tu jeszcze w latach sześćdziesiątych, gdy zaczynał jako gajowy w nieopodal położonej gajówce.
-Marian, przyznaj się, za jakie kolana łapałeś, skoro jednego dnia strzeliłeś pierwszego dzika, a następnego zrobiłeś pierwszego dubleta w życiu?
-Panie Hirku, co pan?
-Już ja stary swoje wiem- uśmiechnął się wymownie.
Marian czuł, iż szumi mu w czuprynie. Wstał, uścisnął dłoń gospodarza i poszedł do siebie, na stryszek. Następny tydzień był adekwatnie bez historii. Marianowi odechciało się polowań, siedział nad książkami i kuł, rył, kuł. Historię zawsze lubił, czytał dużo powieści z przeszłości, więc szło mu gładko. Ale teraz choćby literatura polska wydawała mu się przyjemna. Tylko do Słowackiego i Norwida nie mógł się przekonać.
W następną sobotę przed południem siedział zajadając się świeżym sernikiem i popijając kawę. Po raz pierwszy od miesiąca zanurzył się w Chandlerze. „Żegnaj laleczko” wciągała od pierwszych stron. W pewnym momencie usłyszał warkot samochodu. Przed bramą zobaczył ojcowską Warszawę. Nim ojciec zdążył wysiąść z auta już był obok.
-Cześć tato!
-Cześć synku!
Przytulili się mocno. Weszli na podwórko.
-Hirek gdzie jesteś? – zawołał ojciec.
Leśniczy wyszedł na werandę
-Cześć Kuba.
Usiedli. Pani Lodzia już szła z kawą…
-I jak tam się spisywał?
Leśniczy spojrzał znacząco:
-Będzie z niego lepszy myśliwy niż z ciebie. Lis i trzy dziki w tydzień to nieźle, co?
Tata aż gwizdnął:
-Naprawdę? Czy mnie bujacie?
-Naprawdę.
-To trzeba to uczcić. Zajrzyj synek na tylne siedzenie.
Pobiegł. Na kanapie leżały butelka Ciocisanu i „Słonecznego Brzegu”.
-Lodzia, wermut dla Ciebie, a koniak… Wypijemy z twoim starym. Odkręcił butelkę i zaordynował podanie odpowiedniego szkła.
Teraz Marian musiał opowiedzieć, co i jak. Opowiedział pomijając wiele szczegółów…
-No prawie tak było – skomentował leśniczy – ale nie powiedział o tym, iż chwytał za kolana Marty.
-Marty?
-To letniczka, która była u nas przez tydzień.
-Moja krew – skomentował ojciec.
Mężczyźni opróżnili butelką akurat przed obiadem. Gospodyni znów zrobiła przyjemność Marianowi i podała potrawkę.
-Po kawie ojciec rzekł:- zbieraj rzeczy, jedziemy i rzucił w kierunku syna kluczyki.

Ruszyli do domu. Trzy tygodnie później Marian zdał egzamin na studia. Zaraz potem wyjechał na harcerski obóz, gdzie od lat pełnił funkcję instruktora-oboźnego. Choć ponad 300 uczestników zgrupowania nie było łatwo opanować jemu się to udawało.
Zarzucając plecak na ramiona i przekraczając próg nie wiedział, iż to rozstanie z rodzinnym domem, iż na dobre opuszcza rodziną miejscowość, ze odtąd będzie tu wracał na kilka wakacyjnych dni, w nieliczne weekendy i święta.
Wiele lat później, kiedy pracował w rządowych instytucjach dostał zaproszenie na przyjęcie w ambasadzie Hiszpani z okazji święta narodowego. Rzadko chadzał na takie rauty, ale tego wieczora nie miał ciekawszych propozycji. Poszedł z kumplem bardziej obeznanym ze sprawami Półwyspu Iberyjskiego.
Na przyjęciu, jak na wielu tego typu, państwo ambasadorostwo wita przy drzwiach, potem kelnerzy podawali szampana, na stołach stały maleńkie przekąski, w barze serwowali mocniejsze alkohole.
Nagle ją zauważył! Stała w towarzystwie kilku panów. Wyglądała ekscytująco. Elegancka mini mała czarna, połyskująca kolia, elegancka kopertówka, wysokie szpilki od Louboutina. Spojrzał i wydarzania sprzed dwudziestu lat wróciły błyskawicznie. Uwadze kolegi nie uszło spojrzenie Mariana:
-Co, niezła kobitka? Żona naszego ambasadora w Hiszpani. Świetny dyplomata. Mówią, iż w następnym rozdaniu pojedzie do Pekinu lub Waszyngtonu. Chodź przedstawię Cię.
Podeszli.
-Marta pozwól, iż Ci przedstawię mego kolegę. Marian.
Wyciągnęła rękę z tym swoim uśmiechem, dokładnie jak sprzed laty:
-Marta. Czym pan się zajmuje?
Chciał powiedzieć… My już się znamy, ale w tym samym momencie zrozumiał – nie pamiętała go, zupełnie nie kojarzyła. Po kilku zdawkowych zdaniach wycofał się pozostawiając kolegę opowiadającego Marcie kolejny dowcip. Pod względem prowadzenia konwersacji był mistrzem.
Wziął kieliszek porto i oparł się o stojący w rogu sali stolik. Obserwował Martę dobre pół godziny. Nie spojrzała w jego stronę ani razu. Wreszcie zadzwonił po kierowcę;
-Panie Darku, niech pan podjedzie, wracamy do firmy.
Wychylił jednym haustem kolejne porto i opuścił gmach ambasady…