„Julia” zaczyna 2. sezon od odcinków niemalże w stylu „Emily w Paryżu”, ale niech to was nie zmyli. Dalej już tak słodko nie będzie, bo do gry wejdą społeczne problemy lat 60. i amerykańska polityka w paskudnym wydaniu.
„Julia” powraca z ośmioodcinkowym 2. sezonem na HBO Max, a ja widziałam przedpremierowo całość i spieszę donieść, iż jest ona bardziej skomplikowana, niż można by sądzić po pierwszych trzech odcinkach, nakręconych z całkiem sporym rozmachem we Francji. Jak zmienił się serial w momencie, kiedy „The French Chef” jest już hitem, a nazwisko Julii Child (Sarah Lancashire) zna coraz więcej Amerykanów?
Julia sezon 2 – francuskie wakacje jak Emily w Paryżu
Przede wszystkim warto zacząć od ustalenia jednego: 2. sezon „Julii” ogląda się trochę jak dwa różne seriale. Składające się na jego premierę pierwsze trzy odcinki, które kręcono m.in. w Prowansji, na Lazurowym Wybrzeżu i w Paryżu, sprawiają wrażenie wakacyjnej przerwy od rzeczywistości – zarówno dla nas, jak i samej bohaterki, jej cudownego męża (David Hyde Pierce) oraz kilku innych osób, które prędzej czy później pojawiają się po naszej stronie Atlantyku. Jest kupowanie owoców na targu, jazda z Simcą (Isabella Rossellini) na rowerze przez urokliwą prowincję, wspólne gotowanie, opalanie się, hotel z widokiem na Wieżę Eiffla, niezbyt głębokie rozmowy o różnicach kulturowych, cameo pewnego francuskiego egzystencjalisty itp., itd.
Wszystko to sprawia wrażenie bajki, nie tak znów dalekiej od „Emily w Paryżu„, choć twórcy „Julii” – Daniel Goldfarb i Christopher Keyser – mogliby obrazić się na takie porównanie. Ich serialowi na szczęście udaje się uniknąć pewnych pułapek, w które ich netfliksowy kolega wchodzi przez kompletny brak świadomości, co jest rzeczywistością, a co szkodliwym stereotypem. „Julia” nie pokazuje Francji w aż tak durny sposób – choć przy rozmowach o podejściu Francuzów do wierności w związku można zapytać, czy aby na pewno – ale też nie unika lukru, oferując widzom jeszcze jedną amerykańską bajkę o tym, jaki to inny świat, ta cała Europa. Niektóre sceny, jak wykłócanie się Paula z paryskim taksówkarzem, przywodzą na myśl „Wspaniałą panią Maisel„, w której ekipie Goldfarb pracował wcześniej. To gulity pleasure w wydaniu retro – przepięknie zrealizowane, urocze, zabawne, skrzące się od atrakcji, no ale jednak guilty pleasure.
Mimo to nie oceniałabym tych trzech pierwszych odcinków 2. sezonu „Julii” zbyt surowo, w końcu ogląda się je z niekłamaną przyjemnością, a i posmak wakacyjnego oderwania od rzeczywistości jest do pewnego stopnia zamierzony. Julia niby jest w pracy – bo przygotowuje „menu” 2. sezonu swojego programu – ale tak naprawdę odpoczywa, relaksuje się i dobrze się bawi, a my mamy miłą okazję, aby to czynić razem z nią. Ta premiera to dosłownie celebracja życia z Julią Child, a i emocji nie brak, zwłaszcza pomiędzy Julią a Simcą, które kłócą się i godzą najpiękniej na świecie.
Julia sezon 2 – więcej historii z kobietami i o kobietach
To, iż aż trzy odcinki spędzamy we Francji, w dużym stopniu na słodkim nicnierobieniu, sprawia, iż dalsza część 2. sezonu „Julii” – czyli pięć odcinków, dziejących się już w stu procentach w USA – wydaje się bardzo mocno wypakowana najprzeróżniejszymi wątkami, od kulis programu „The French Chef”, poprzez osobiste sprawy postaci, aż po amerykańską politykę, z buciorami wkraczającą w spokojne życie Julii i Paula.
„Julia” była i pozostaje serialem stawiającym w centrum uwagi kobiety i ich walkę o swój głos w społeczeństwie, które przyzwyczajone jest słuchać wyłącznie mężczyzn, choćby jeżeli ci nie mają za wiele do powiedzenia. Oglądamy więc naprzemiennie kilka historii bohaterek, walczących z seksizmem i upokorzeniami w różnych odsłonach – od gabinetu ginekologicznego, przez codzienne środowisko pracy, aż po Biały Dom. Z jednej strony jest wrażenie, iż konserwatywnie myślący faceci odchodzą do lamusa – wątki ich zmagań ze zmieniającym się światem są w serialu, co tu dużo mówić, najnudniejsze, ale może to dlatego, iż biedacy sami nie wiedzą, co ze sobą począć, kiedy do gry wchodzą bardziej przebojowe, ambitne i myślące przyszłościowo kobiety – z drugiej strony jednak nie wątpliwości, iż to oni wciąż są rozgrywającymi.
Większość 2. sezonu „Julii” spędzamy więc na różnego rodzaju frustracjach, które przeżywamy razem z bohaterkami, nie mogącymi rozwinąć skrzydeł. Jedną z najciekawszych okazuje się Elaine (Rachel Bloom, „Crazy Ex-Girlfriend”), nowa reżyserka „The French Chef”, która z miejsca znajduje wspólny język z Alice (Brittany Bradford), a wszyscy doceniają jej talent i kompetencje – wszyscy oprócz Julii, z którą wyraźnie coś tu nie gra. Relacja tego duetu będzie do pewnego stopnia napędzać dalszą fabułę, pokazując, iż główna bohaterka nie zawsze przystaje do nowych czasów.
Fantastyczny wątek związany z seksualnym przebudzeniem ma Avis (Bebe Neuwirth), na którą aż miło popatrzeć, za to prawdopodobnie mniej będzie was interesować to, co dzieje się z Judith (Fiona Glascott). Niestety, mamy już 2. sezon, a kobiece postacie poza Julią wciąż sprawiają wrażenie nieco tokenowych, potrzebnych tylko po to, aby można było odhaczyć niezbędne tematy, od małżeństwa, dzieci i seksualnego wyzwolenia po równość w miejscu pracy. Gdzieś tam na marginesie pozostało nutka rasizmu. A wszystko to zostaje zmiksowane w popkulturowe świecidełko, ledwie dotykające sedna spraw. Naprawdę widać, iż Goldfarb zdobywał szlify na planie „Wspaniałej pani Maisel”.
Julia sezon 2 – brutalna prawda o latach 60. w USA
Co więcej, w pięciu odcinkach, które będziecie oglądać w kolejnych tygodniach, twórcy „Julii” dali radę upchnąć jeszcze jeden wątek, pokazujący, iż lata 60. w Stanach Zjednoczonych naprawdę nie były bajką. Mowa o polityce, a dokładniej polowaniu na komunistów. Zaczyna się to niewinnie, by stać się jedną z najważniejszych historii w 2. sezonie i bardzo mocno wpłynąć na finał – być może nie tylko tego sezonu, ale i całego serialu, jeżeli HBO Max będzie kontynuować swój kurs kasowania wszystkiego, co nie jest drugim „Rodem smoka”. Twórcy na szczęście nie kończą cliffhangerem, jeżeli jednak kontynuacji serialu nie będzie, to po tym finale może pozostać spory niedosyt.
Ale znów, „Julia” jest w pewnym sensie definicją słowa „niedosyt”. To serial dobry, przyjemny, zabawny i mający coś do powiedzenia o zmaganiach kobiet z lat 60., ale jednak trudno pozbyć się wrażenia, iż był potencjał na produkcję wybitną, którego nie wykorzystano ani w poprzednim sezonie, ani w tym. Jak gdyby twórcy pewnych ambicji zwyczajnie nie mieli i wystarczyło im prześlizgiwanie się po powierzchni trudnych spraw, bo przecież trzeba mieć czas na wspólne gotowanie w Prowansji. Można na to narzekać, można też machnąć na to ręką, w końcu kilka jest tak sympatycznych, ciepłych, a przy tym niegłupich komediodramatów w klimacie retro.
Niewiele też jest w serialach takich małżeństw jak Paul i Julia. Oglądanie tego duetu razem było i pozostaje czystą przyjemnością, bo tak bezwarunkowa miłość – i takie zestawy identycznych piżam – praktycznie nie trafia się w popkulturze. Wątki romantyczne na ekranie zwykle wiążą się z mnożeniem trudności, wielokątami miłosnymi, zdradami i innymi komplikacjami. Paulowi i Julii nic takiego nie grozi.
Wszystko to razem składa się na wystarczająco udany seans, abym życzyła twórcom „Julii”, by – wbrew trendom w branży – dostali 3. sezon, a wraz z nim szansę na satysfakcjonujące zamknięcie historii gospodyni „The French Chef” i wszystkich osób, dzięki którym jej ogromny sukces w tamtych czasach był możliwy. Nie będąc dziełem wybitnym, ten serial wciąż na to zasługuje, podobnie jak my zasługujemy na to, by jeszcze zobaczyć Sarah Lancashire w jednej z najlepszych jej ról na małym ekranie.