Odchodzę, Wojciechu… Powiem wprost – zakochałam się. Przy nim znów poczułam się kobietą. Jak mężczyzna odnalazł szczęście po zdradzie żony
Wojciech jechał starą, wyboistą drogą, wijącą się między wsiami, gdzie każde drzewo pamiętało jego dzieciństwo. Nie był tu od niemal dekady. Odkąd odeszli rodzice, nigdy nie odwiedził rodzinnego gniazda. Zawsze brakowało czasu – biznes, kontrakty, spotkania. Budował, zarabiał, piął się po szczeblach kariery. Teraz jednak był naprawdę wolny. Pierwszy raz od lat. I to uczucie – jak łyk świeżego powietrza po burzy.
Samochód podskakiwał na nierównościach, koła ślizgały się po gliniastej poboczu, porośniętej polnymi kwiatami. Na chwilę drogę przebiegł zając, niknąc w wysokich pokrzywach. Wojciech zatrzymał się, wysiadł i wciągnął wilgotne, wieczorne powietrze. Spojrzał na krwistoczerwony zachód. Wydawało się, iż sama natura zatrzymała się, by dać mu chwilę na zrozumienie – zaczyna nowy rozdział.
Za plecami miał trzydzieści lat małżeństwa z Kingą. Młodsza od niego o dwanaście lat – żywiołowa, pełna uroku. Kochał ją całym sercem, rozpieszczał, budował dom, zapewniał podróże, rozwijał firmę – wszystko dla niej i dzieci. Gdy jednak dzieci wyrosły, a on tonął w spotkaniach i budowach, Kinga poczuła, iż się gubi. A potem… przestała wracać do domu na czas.
Najpierw nie wierzył w plotki. Przyjaciele delikatnie napomykali, ale on wzruszał ramionami. Aż pewnego dnia Kinga powiedziała wprost:
– Odchodzę, Wojciechu… Zakochałam się. Jest młodszy, wolny, a przy nim znów czuję się sobą. Wybacz, ale nie chcę już tak żyć.
Nie prosiła o przebaczenie, nie tłumaczyła się. On też nie zatrzymywał. Zostawił jej mieszkanie w Warszawie, nie dzielił majątku, nie ciągnął spraw do sądu. Chciał zachować godność, nie deptając przeszłości.
Pozostał prezesem dużej firmy budowlanej, ale przeprowadził się na wieś, do domu, który kiedyś wzniósł dla rodziców. Tam, gdzie panowała prawdziwa cisza. Dom stał na skraju lasu, otoczony sosnami, pachnący drewnem i chlebem. Żadnego blichtru, żadnej sztuczności. Tylko ziemia, niebo i wspomnienia.
Z początku było samotnie. Dawni koledzy dzwonili coraz rzadziej, stolica oddaliła się jak obca planeta. Ale potem zaczął wracać do siebie. Poranne spacery po żytnim polu, wędkowanie na zapomnianym stawie, grzybobranie w jesiennym lesie, ogień w kominku – to leczyło duszę. Kinga stała się odległym snem, który już nie niepokoił.
Aż pewnego dnia, na wiejskim cmentarzu, gdzie przyszedł odwiedzić rodzinne groby, zobaczył psa. Wychudzonego, smutnego, z przygaszonym wzrokiem.
– To Burek – wyjaśnił sąsiad. – Należał do Weroniki, ale ona odeszła. Od tamtej pory nie rusza się od jej grobu. Czeka… wciąż czeka.
Wojciech ukląkł obok.
– Hej, Burek. Chcesz iść ze mną?
Pies nie od razu, ale wstał. I poszedł. Od tej chwili byli nierozłączni. Miejscowi dziwili się:
– Widocznie Wojciech to dobry człowiek. Skoro pies go uznał, to serce musi mieć prawe.
Zimą razem odgarniali śnieg – on łopatą, Burek skacząc wokoło i łapiąc płatki. niedługo miała przyjechać wnuczka – córka obiecała wpaść z rodziną. Wojciech udekorował dom lampkami, przygotował sanie. Burek będzie się bawić z dziećmi, a w domu znów rozlegnie się śmiech.
Patrzył na horyzont, gdzie słońce przebijało się przez chmury, i pierwszy raz od dawna nie czuł bólu ani niepokoju – tylko ciepłe, prawdziwe szczęście. Nie marzył o nowych kobietach, nie szukał zemsty, nie snuł planów. Po prostu żył. W swoim domu. Ze swoim psem. W swojej wsi. I wiedział, iż wszystko jest tak, jak powinno.